Scroll Top

Maria Gąsienica Grapny

Życie ciężkie, ale dobre

P

ani Maria długo zastanawia się, który dzień mogłaby uznać za najpiękniejszy w swoim 92-letnim życiu. Marzenia? Też ich nie ma. Kiedyś marzyła, żeby zobaczyć Amerykę.
Dziś nie jest już ciekawa świata. Każdy dzień podobny do następnego. Nogi bolą, porusza się przy pomocy balkoniku, więc wyjście przed dom czy krótki spacer drogą to już prawdziwa wyprawa dla sędziwej staruszki.
Maria Gąsienica Grapny pochodzi ze Słodyczek w Nowym Bystrem. Za panny nosiła nazwisko Pitoń. Była najstarsza z ósemki rodzeństwa, więc musiała pracować przy gazdówce i bawić młodsze dzieci. – Lubiłam pracować, nie dawałam rodzicom powodów do bitki – opowiada. – A poganiali człekiem – dodaje. Nie pamięta, by w dzieciństwie miała jakąś własną zabawkę, choćby własnoręcznie zrobioną ze szmatek lalkę. – Na takie rzeczy czasu nie było – tłumaczy.
Za to dobrze pamięta swoje pierwsze buty. – To były takie papucie, uszyte przez tatę ze skórki – wspomina. Pierwsze buty kupione dla niej przez rodziców były tylko do kościoła. – I to szło się do kościoła boso, ubierało się buty dopiero przed wejściem. To samo z powrotem, buty niosło się w ręce, żeby się nie zdarły – wspomina.
– Głodno nie było w domu, ale i pieniędzy rodzice nie mieli. Nie zarabiali. Nie znało się smaku cukierka, bo nie było go za co kupić – tłumaczy. Przysmakiem były np. jabłka kiszone w kapuście.
Szafa nie była potrzebna. Było jedno ubranie do kościoła, jedno do szkoły i jedno po domu. – Jak się podarło, to trzeba było pozszywać i dalej w nim chodzić, Z czasem to była łata na łacie – śmieje się. Jak już była trochę większa, sama sobie zarobiła na ubranie. Zbierała borówki czy poziomki i sprzedawała owoce w Zakopanem “panom”.
Z trudem przypomina sobie jakieś wyjątkowe chwile z dzieciństwa. Może I Komunia Święta? – Nie było prezentów ani gościny. Ksiądz dał obrazek, mama kupiła książeczkę do modlenia i różaniec – opowiada.
Najgorzej wspomina czasy wojny. – Niemcy przychodzili do wsi, partyzanci się pojawiali, samoloty latały po niebie. Baliśmy się. Niemcy zabierali bydło, ludziom nie wolno było nic zabić i zjeść – opowiada.
W czasie wojny Niemcy zamordowali jej ojca. Dokładnie pamięta moment, jak gestapowcy przyszli do domu po ojca i zabrali go. – Rano następnego dnia ktoś przyszedł powiedzieć, że tata leży nieżywy niedaleko domu – wspomina. – Płacz był okropny – dodaje. Matka została z ósemką małych dzieci.
Maria miała 20 lat, gdy wyszła za mąż. Okazją do spotkań z kawalerami były “prucki”. Skubaniu pierza towarzyszyła muzyka i śpiew, na koniec, po pracy, były tańce. Tak się poznała z późniejszym mężem. Żadnych randek ani romantycznych spotkań nie było. – Powiedział mi, że mieszka z matką – starszą i słabą już i że na gazdówce potrzebna jest do pomocy baba – wspomina. Zgodziła się. Miłość – jak twierdzi – przyszła później. Wesele było tuż po wojnie – w 1946 r. Był robiony w domu bimber, piwo i ciasta. W jednej izbie ludzie jedli, w drugiej – tańczyli.
Zamieszkała na Słodyczkach u teściowej. – Nie była skrzętna, ale trzeba było jej słuchać i robić, co każe – podkreśla. Potem przenieśli się z mężem do starego domu w Kościelisku, na Budzówce, gdzie mieszka do dzisiaj. Wyremontowali zabudowania. Gospodarstwo mieli niewielkie, mąż robił na budowie. – Chłop był dobry – podkreśla. – Kochał mnie, po wsi nie łaził, pracował. Zgoda w domu była – dodaje. Ona zajmowała się gazdówką i dziećmi, a urodziła – podobnie jak jej matka – ósemkę. – Na kołowrotku przędło się wełnę, robiło się skarpetki, żeby coś dorobić – wspomina.
Zapytana o najpiękniejszy dzień w życiu, długo się zastanawia. – Cała młodość była dobra – stwierdza w końcu. – Była wesołość, zaśpiewało się wieczorem, w góry szło na poziomki, wszystko człowieka cieszyło – mówi.
Dziś mieszka z synem i jego rodziną. – Nic już nie robię. Bieda też gdzie iść, bo bez balkoniku się nie da. Tyle co wyjdę przed dom, kawałek drogą. Poczytam coś, koronkę zmówię i tak mija dzień za dniem – opowiada. Poza okolicami Nowego Bystrego i Kościeliska niewiele widziała. – Najdalej to byłam w Nowym Targu krowę na jarmarku sprzedać – stwierdza. Po chwili przypomina sobie, że raz była też w Krakowie na weselu, jakieś 50 lat temu. I raz w Częstochowie.
– Życie było ciężkie, ale dobre – kwituje.

tekst: © Beata Zalot
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org