Anieli życie wyboiste
nieli Dydy życie nie było usłane różami. Dużo w nim było biedy, strachu, nieszczęść. Ale i dobrych ludzi.
Co jakiś czas 93-latka z Grywałdu gra w totolotka. Marzy, że kiedyś trafi szóstkę. – Nie dla siebie – podkreśla. – Mnie emerytura wystarcza, ale dla najbliższych. Każdego bym w rodzinie sprawiedliwie obdzieliła – mówi. A byłoby kogo, bo pani Aniela ma 14 wnuków i 17 prawnuków. Nic dziwnego, że półka z ich podobiznami z trudem mieści kolejne zdjęcia. Poniżej w segmencie mały ołtarzyk, bo wiara i modlitwa to coś, co przez całe życie dawało tej kruchej kobiecie siłę. I teraz codziennie wyprasza łaski dla swoich najbliższych. O sile modlitwy w swoim życiu przekonała się nieraz.
Najchętniej modli się do św. Antoniego. I to chyba ten święty spowodował, że i męża o takim samym imieniu znalazła. A raczej on znalazł Anielę, bo jak tylko wpadła mu w oko, uparcie jeździł za nią rowerem z Grywałdu aż do Zakopanego, gdzie wtedy pracowała. – Dobrym mężem był – podkreśla. – W ogóle choć życia nie miałam łatwego, to muszę przyznać, Bóg na mojej drodze stawiał bardzo dobrych ludzi. Nawet jak mnie do Niemiec wywieźli na roboty, to trafiłam do Serba na gospodarstwo, traktował mnie jak członka rodziny – podkreśla.
W jednej izbie, z jednej miski…
Matka Anieli była wdową. Mąż zginął w czasie I wojny światowej, została z dwójką dzieci. Aniela i jeszcze jeden brat urodzili się później, choć matka nigdy nie zamieszkała z ich ojcem.
– Mieszkaliśmy w domu dziadków, wszyscy w jednej izbie – dziadek z babką, mama z dziećmi, wujek, wujenka, ich dzieci i jeszcze ciotka Róża – wymienia.
– Mama nie wyszła za mąż za mojego ojca, bo by nie dostawała wtedy renty po zmarłym w czasie wojny mężu – tłumaczy. A tak dzięki tym pieniądzom wybudowała swój własny dom, do którego przeniosła się z dziećmi.
– Bieda była i pracować trzeba było od maleńkości – podkreśla. Na pierwsze buty sama zapracowała, pasąc krowy sąsiadom. Wspomina, jak wszyscy w domu jedli z jednej miski, dziadek największą łyżką drewnianą, reszta mniejszymi. I jak ciotka Grzesiowa z sąsiedztwa, która swoich dzieci nie miała, wołała ją czasem i dawała chleb posmarowany śmietaną i posypany cukrem.
Zabawek też nie było, sama szyła sobie lalki ze skrawków materiałów, które dostawała od ciotki.
Pamięta dobrze dzień swojej pierwszej komunii. Bratowa przeszyła dla niej swój ślubny strój – białą katanę i spódnicę, która zawiązana była aż pod pachami. Na głowie miała wianek upleciony przez mamę z mirtu. Największym przeżyciem była jednak wizyta na plebanii, zaproszenie dzieci przez proboszcza na śniadanie. Smak kakaa i bułek z szynką pamięta do dzisiaj.
Od ognia i wody…
Z tego domu wybudowanego przez matkę nie cieszyli się długo, bo w 1934 r. przyszła wielka powódź i wszystko zniszczyła, trzeba było remontować dom i od nowa się dorabiać. W sierpniu 1946 r. z kolei ich dom spłonął. – Cały środek Grywałdu się wtedy spalił, 35 czy 45 domów – pani Aniela już dokładnie nie pamięta. – Młody chłopak był zły na Żyda, u którego pasł krowy, podpalił jego dom, a ogień poszedł na następne budynki. Zdążyliśmy wynieść tylko skrzynie i poduszki. Znowu dziadek nas przygarnął, a mama razem z synem, już wtedy dorosłym, zaczęła budowę domu na placu, który dostała bratowa od swojego ojca – wspomina pani Aniela. Wprowadzili się przez zimą, kiedy w budynku nie było jeszcze okien.
Wojenna tułaczka
Do dziś traumę wywołuje wspomnienie wojny. – Ludzie bali się wywózki na roboty do Niemiec. Jak Niemcy się pojawiali we wsi, młodzi chowali się po lasach – wspomina. – Sołtys przeznaczył mnie na wywózkę, powiedział, że jak ucieknę, to wezmą do łagrów szwagra i sąsiada. Mama powiedziała do mnie: “dziecko, jedź” – wspomina te słowa, bo były jak wyrok. Był rok 1943. Aniela miała wtedy 17 lat. Wzięli ich ze wsi czternaścioro, w tym późniejszego męża pani Anieli. Jechali wszyscy na wozie do Krościenka, stamtąd autem do Nowego Targu, noc spędzili w więzieniu. – Nie zmrużyłam oka. Płakałam i modliłam się – opowiada. Potem, po podróży pociągiem, przez 2 tygodnie trzymali ich w Krakowie, zabrali im wszystkie rzeczy, myli zbiorowo w łaźniach. Kolejny etap tej podróży to Drezno. Trafiła na plac. – Przychodzili różni ludzie i wybierali sobie nas jak niewolników. Mnie zabrał taki dziadek, który mówił po serbsku. Miał 3 synów na froncie, potrzebował kogoś do pracy na gospodarstwie – opowiada. Tak trafiła do oddalonej o kilka kilometrów od Drezna wsi Nauslitz. – Ten Serb nie miał żony, tylko gosposię, w dwójkę musiałyśmy wszystko zrobić – opowiada. Na gospodarstwie było 15 krów, były też świnie, kury. – Karmiłam zwierzęta, wywoziłam nawóz, razem z gosposią doiłam krowy – wymienia. – Ale to byli dobrzy ludzie, jadłam z nimi przy stole, to, co oni, gosposia mnie pocieszała. Modlili się przed i po posiłku – opowiada. Spędziła tam ponad 2 lata.
Ruskie gorsze od Niemców
Jej koszmar zaczął się dopiero wtedy, gdy w maju 1945 r. do Niemiec wkroczyli żołnierze rosyjscy. Na samo wspomnienie łzy napływają jej do oczu. Gwałty były codziennością, nieważne, czy dziewczyna była Niemką, Polką czy Rosjanką. Postanowiła uciec. – Zmówiliśmy się w piątkę – dwie Rosjanki, ja i dwóch chłopaków. Szliśmy 2 tygodnie ku Polsce – opowiada. Serb dał jej na drogę chleb i szynkę, ale jedzenie szybko się skończyło. – W Krakowie byłam taka głodna, że sprzedałam sukienkę, żeby dostać kawałek chleba – wspomina. Starczyło i na bilet. Pociągiem dojechała do Chabówki, a stamtąd szła na nogach w kierunku do Nowego Targu.
Odpoczywała na poboczu, kiedy usłyszała głos chłopaka z furki jadącej w przeciwnym kierunku: Toś ty, Anielka?
Okazało się, że na wozie jechali do Krakowa chłopi z Krośnicy, jeden z nich znał Anielkę. Jadąc z powrotem, zabrali dziewczynę. Z Krośnicy do Grywałdu wracała ścieżką przez pola, na skróty. Gdy ludzie we wsi ją zobaczyli, do domu już odprowadzała ją cała procesja. Szczęście było nie do opisania. – Moja mama wymodliła mój powrót – kwituje krótko. – Na ciele byłam zdrowa, ale na duszy chora po tym wszystkim, co przeszłam – dodaje po chwili milczenia.
Czas miłości, czas biedy
Przez jakiś czas pracowała jako służąca w Nowym Targu. – Gospodarz był handlarzem cieląt, pijakiem, żonę miał chorą na gruźlicę. W Niemczech to był w domu spokój, tu przekleństwa, awantury, jedna nieustanna wojna – wspomina. Nie wytrzymała długo. Za pracą pojechała na Śląsk. Potem znalazła pracę w sanatorium “Pod Blachą” w Zakopanem. Najpierw jako praczka, potem kelnerka. Te 2,5 roku wspomina bardzo dobrze. – Po pracy chodziłam na świetlicę, grałyśmy z gośćmi, uśmiałyśmy się – wspomina.
Do Grywałdu przyjechała kiedyś na chrzest dziecka swojej siostry. Była chrzestną matką. – Na chrzcinach pili samogon, ja nie piłam. Razem z kumem poszliśmy do sąsiada, gdzie grała muzyka, do Pytlów, takiej muzykanckiej rodziny – wspomina. Tam poznała późniejszego męża. Jak mnie poprosił do tańca, to mnie już do końca nie puścił – śmieje się. Jeździł potem na rowerze przez półtora roku w odwiedziny do Zakopanego. Zakochał się w niej bez pamięci, a i jego rodzice bardzo byli przychylni ich małżeństwu. Pobrali się, zamieszkali w Grywałdzie. W marcu 1949 r. urodziła pierwszego syna. Trzy miesiące później mąż wyjechał do pracy na Śląsku. Pani Aniela nie wytrzymała długo u teściów, wzięła niemowlaka i pojechała do męża. Warunki były ciężkie. Po powrocie, wynajęli dom za wsią, w Dziadowych Kątach, od kobiety, która mieszkała na Śląsku. – Kupiliśmy od niej krowę, drugą dała nam mama. Nie było ani wozu, ani pługa, ani bron. Mąż chodził po majsterce, kupował sprzęt po trochę, oraliśmy krowami. Ciężko było – opowiada. W tamtym domu urodziła się Hania, bo każde z czworga dzieci pani Anieli rodziło się w innym miejscu. Dopiero to czwarte – we własnym.
Na swoim
Plac na dom dał wujek, którym się opiekowali. Mąż sam budował. – Byłam w ciąży, wodę nosiłam z potoka, razem z mężem gasiliśmy wapno – wspomina. – Jak wprowadzaliśmy się, na ścianach nie było nawet tynku, podłogi też nie było. Ale to był mój najszczęśliwszy dzień w życiu – podkreśla.
Był rok 1952. Nowy etap w życiu. Na tej nieotynkowanej ścianie zawisł obraz Jezusa, kupiony od misjonarzy za ziemniaki. Do dziś wisi na honorowym miejscu i strzeże całej rodziny.
Pani Aniela trzy razy była też w Ameryce. – Miałam taki szczególny rok w życiu – 2000. Z Ameryki przyleciałam w kwietniu, w maju pojechałam do Ziemi Świętej, a w czerwcu do Rzymu, do Jana Pawła II. We wrześniu poszłam na pieszą pielgrzymkę z Tarnowa do Częstochowy, miałam wtedy 74 lata – opowiada. – Klerycy nieśli mi plecak – dodaje.
– Taka jest właśnie nasza babcia – opowiada jej wnuczka Hania. – Ciągle szuka sobie zajęć. Ogródek wyplewi, gołąbki zrobi, najlepszy w rodzinie sernik czy szarlotkę – mówi. Jeszcze 2 lata temu pani Aniela tańczyła na weselu wnuka. W 2009 r. zmarł mąż, którego pani Anieli bardzo brakuje. Ale na samotność nie może narzekać, bo otoczona jest najbliższymi.
tekst: © Beata Zalot
foto: © Bartłomiej Jurecki
Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.
2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org