Miłości i szacunku nigdy dosyć
ajwiększym marzeniem Andrzeja Budzyka jest proteza, która pozwoliłaby mu jeszcze kiedyś stanąć na nogach. Ale nie śmie nikomu tym głowy zawracać, bo – jak twierdzi – i tak za dużo już dobra od innych dostał.
Mimo 85 lat na karku, chorób i niepełnosprawności, Andrzej Budzyk z Ludźmierza potrafi cieszyć się życiem, każdą kolejną darowaną chwilą, nawet jeśli okupiona jest cierpieniem. Często się uśmiecha, panie całuje po rączkach i dziękuje Bogu za to, co ma. Od roku jest pensjonariuszem Domu Pomocy Społecznej “Smrek” w Zaskalu, jednak wspomnieniami ciągle wraca do rodzinnego Ludźmierza.
Te najstarsze wspomnienia, bardzo mgliste, sięgają jeszcze czasów przedwojennych. Rodzice mieli małą gazdówkę, tata pracował w cegielni w Nowym Targu, mama zajmowała się domem. Andrzej był najmłodszy z trójki rodzeństwa, miał dwie starsze siostry. W domu się nigdy nie przelewało. W wieku 6 lat zaczął już pomagać rodzicom. Pasł gęsi i kozę.
Miał 4 lata, kiedy wybuchła wojna. Doskonale pamięta Niemców we wsi we wrześniu 1939 r. – Przyjechali samochodami, było ich bardzo dużo. Zatrzymali się w Ludźmierzu w drodze do Jabłonki – wspomina. Przeżyciem dla 10-letniego już chłopca było pojawienie się we wsi Ruskich, kiedy przez Podhale przechodził front.
Smak cukierka poznał dopiero po wojnie. Jedyne zabawki, jakie miał, zrobił mu tata z drewna, między innymi wózek, który bardzo lubił.
Rodzina jeszcze się dobrze nie otrząsnęła z wojennych przeżyć, gdy przyszła kolejna tragedia. – Tatę zmieliło w cegielni razem z gliną, tak zginął – opowiada krótko. Był rok 50. i początek kolejnej biedy dla wdowy, która została z trójką dzieci.
Te milsze wspomnienia to nauka w podstawówce w Ludźmierzu. Skończył 7 klas. – Kierowniczką była pani Czarniak – osoba już starsza, ale bardzo dobra i zarazem wymagająca – podkreśla. Z kolei pani Łukaszczyk zabierała dzieci na łąkę i uczyła rozpoznawać zioła. Zbierali je i suszyli w szkole. Ona też nauczyła dzieci, gdzie należy szukać chrzanu i jak rozpoznawać liście tej cennej rośliny ze względu na korzenie. – To były prawdziwe lekcje przyrody, takie, które przydawały się przez całe życie – podkreśla.
Po podstawówce poszedł do zawodówki, gdzie zdobył fach – został ślusarzem maszynowym. Pierwsze pieniądze zarobił, pracując w żwirowni jako operator sprzętu. Potem było wojsko – służba w Korpusie Bezpieczeństwa Wewnętrznego w Warszawie. Po 2 latach wrócił na Podhale i zaczął prace w nowotarskim kombinacie. 7 lat po ojcu zmarła matka. W domu został ze starszymi siostrami.
W kombinacie przepracował 9 lat. – Zaczynałem na maszynie, potem na dublerce, szyłem podeszwy, a potem już do końca byłem brygadzistą – opowiada. Z ogromnym szacunkiem wspomina ówczesnego dyrektora Piechotę. – Chodziłem do niego jak do własnego ojca, wiele razy mi pomógł. Gdyby nie jego pomoc, pożyczki, pewnie bym nie wybudował własnego domu w Ludźmierzu – podkreśla.
Kombinat to były także ciągłe wypady w góry – w Pieniny, Gorce, Beskid. – Dyrektor zostawiał nam w niedzielę samochód, kierowca podwoził grupę chętnych bliżej gór. Czasem szła nas piątka, czasem więcej osób – opowiada.
W kombinacie poznał swoją pierwszą żonę, choć do tego epizodu w swoim życiu nie wraca chętnie. Z jej powodu zmienił pracę. Tak trafił na kolej, gdzie pracował jako rewident. Potem przez 3 lata pracował w PKS-ie jako konduktor. – Aż pani Stasia, która prowadziła w kombinacie kolonie, namówiła mnie na wyjazd do Gdańska. Tak zaczęła się jego praca w stoczni. – Prowadziłem kolonie dla dzieci pracowników ze stoczni. Dzieci najczęściej wyjeżdżały do Nowego Targu, ale były i wyjazdy na Węgry, do Czech czy Niemiec – opowiada. Nierzadko wyjeżdżał i on, pracując na koloniach jako magazynier.
W Gdańsku poznał Irenę, która została jego drugą żoną. – Ślub z nią to był najpiękniejszy dzień w moim życiu. Po doświadczeniach z pierwszą żoną nie wierzyłem, że spotkam kogoś tak dobrego. Irena była jak anioł, mieliśmy bardzo dobre życie, ale krótkie – podkreśla. Żona zmarła na raka w wieku 37 lat, gdy ich wspólny syn Grzegorz miał dopiero 4 lata. – To była bardzo dobra kobieta, uczciwa, zawsze śmiejąca, żyliśmy bez kłótni – wspomina. – Kiedy zachorowała, całymi nocami siedziałem przy niej w szpitalu – dodaje.
Za Podhalem zawsze tęsknił. Zabrał do Gdańska góralską koszulę, kapelusz i ciupagę. Gdy tęsknota doskwierała, ubierał się w domu po góralsku i wtedy robiło się na sercu lżej. Gdy przeszedł na emeryturę, wrócił pod Tatry. Z czasem sprowadził też do Ludźmierza syna z żoną.
Życie na Podhalu nie było usłane różami. Najpierw koło domu potrącił go samochód, łamiąc rękę i nogę. Sześć lat temu miał amputowaną nogę. – To był najgorszy dzień w moim życiu – podkreśla. Jakby tego było jeszcze mało, niedawno przyplątał się rak gardła, przez co pan Andrzej ma trudności z mówieniem. Jeździ na chemioterapię do Nowego Sącza. – Wożą mnie do Nowego Sącza samochodem. Pan kierowca czeka na mnie cały dzień. Nie wiem, czym sobie na to zasłużyłem – mówi. Opiekę w DPS w Zaskalu bardzo sobie chwali. – To miejsce zrobiło się dla mnie święte, poznałem tu tylu ludzi uczciwych, dobrych, z tyloma się zżyłem – podkreśla. – Tu pracują tacy ludzie, jakby ich ktoś z góry zesłał – podkreśla. – Tak mnie szanują, dbają o mnie – powtarza. – Pan dyrektor nie przejdzie obojętnie, porozmawia chwilę, nie wiem, czym sobie na to zasłużyłem – powtarza. – I niech pani jeszcze napisze o pani Małgosi i Agnieszce, moich opiekunkach tutaj. Zasługują na to – podkreśla.
Dlaczego trafił do Zaskala, nie chce mówić. – To są sprawy trudne, rodzinne. Ale syna mam bardzo dobrego, jest tu prawie codziennie. Czasem psa mojego mi nawet przywiezie, bo za Dianą tęsknię najbardziej, to mój ukochany piesek, który zawsze siedział mi na kolanach. Ale tu w DPS-ie, nie można trzymać zwierząt – tłumaczy.
Na pytanie, o czym marzy, pan Andrzej odpowiada bez wahania: – O protezie. Mógłbym wtedy chodzić, byłbym jeszcze przydatny innym. Mój rehabilitant po amputacji mówił mi, żebym się starał o protezę, ale nie wiedziałem, jak się za to zabrać. Może powinienem powiedzieć o tym pani Gosi, która prowadzi dla nas lekarstwa i ma kontakt z lekarzami – zastanawia się. – Ale nie mam odwagi – mówi. – Nie chcę zawracać sobą głowy, bo tyle już dobra od tych ludzi dostałem – tłumaczy.
Mimo licznych chorób i niepełnosprawności pan Andrzej cały czas się uśmiecha. – Cieszę się, bo jeszcze żyję – śmieje się. Najlepiej czuje się wśród pań w ośrodku. – Ja to do kobiet mam odwagę, zagadam do każdej, w rączkę pocałuję. Z koleżankami to ja tu najwięcej spędzam czasu – mówi.
Podkreśla, że nie czuje się samotny. W ośrodku ma dużo koleżanek. Odwiedza go też pani Maria z ośrodka pomocy społecznej, która bardzo mu pomogła, kiedy był jeszcze w domu w Ludźmierzu. – Przychodzi do mnie też sąsiadka, także Maria, bardzo fajna kobieta. Proszę popatrzeć, jaki prezent od niej dostałem – pokazuje nowe, ciepłe pantofle na nogach.
W ośrodku jest dużo czasu na rozmyślania, pan Andrzej wraca często do przeszłości, do ciekawego życia, jakie miał. Podkreśla, że niewiele by zmienił, gdyby mógł pewne rzeczy odwrócić. – Zrobiłem w życiu tylko jeden błąd, źle się pierwszy raz ożeniłem, za szybko – uważa. Z doświadczenia wie, że w życiu najważniejsza jest miłość i szacunek dla innych. – Nie wolno innym ubliżać, słowem można zrobić dużo krzywdy – podkreśla.
tekst: © Beata Zalot
foto: © Bartłomiej Jurecki
Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.
2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org