Scroll Top

Marta Kula

Życie boli, serce - nigdy

J

a to nigdy nie myślała, że aż telo żyć będę… Serce mam końskie, to chyba przez to.
– Serce mnie nigdy nawet nie zabolało. Śmieję się, że ja to się chyba jeszcze w grobie obudzę – uśmiecha się Marta Kula z Dzianisza. – Pamięć to mam jeszcze dobrą. Trochę tylko głuchawa jestem. Sama się umyję, sama ugotuję. Tylko nogi strasznie bolą w kolanach. Ale na to to już ratunku nie ma.

93 lata niełatwego przecież żywota przygarbiło starszą panią, niemal ją unieruchomiło. Kręgi usztywniło, a jedno kolano to choroba całkiem wypaczyła. Tylko wspomnień cierpienie nie zabrało i uśmiechu. Na zdjęciu Marta ma chmurną twarz, poważną. Na co dzień jednak dobrotliwy uśmiech dosłownie jej nie opuszcza. A z buzią gaździnki to się czas nadzwyczaj łagodnie obszedł. Zmarszczek na łagodnym obliczu niemal nie dostrzeżesz. – Nieraz się mnie pytają, jakie ja sposoby stosowałam, że taką mam cerę. A ja nigdy się niczym nie malowałam. Tylko wodą zimną twarz obmyłam z mydłem. Najwyżej kremem najprostszym posmarowałam, ale nie za często – uśmiecha się pani Marta.

Życiowy dorobek Marty Kuli: 6 dzieci, 16 wnuków, 30 prawnuków, 3 praprawnuki. – Czasem to mi się wydaje, że imiona trzeba popisać na kartce, żeby wszystkie spamiętać – uśmiecha się znowu. Nawet wtedy, gdy się zastanawia nad aktualnymi rachunkami w kwestii wnuków uśmiech nie znika z twarzy. Bo za cyframi ukrywa się nieszczęście i rozpacz. Całkiem niedawno więcej wnuków Marcinych było… Wnuczka odeszła w wieku zaledwie 38 lat. Osierociła dwójkę małych dzieci. Zabił ją rak.

Już 72 lata Marta mieszka w Dzianiszu. Niby to tylko parę kilometrów od jej rodzinnej wioski. Ale zawsze, gdy stanie na wierchu i spojrzy w stronę Cichego, gdzie przyszła na świat – to rozbiera ją jakieś rozrzewnienie. Zawsze tak miała. Nie mogła straty rodzinnych stron odżałować.
Ze swoim chłopem Władysławem poznali się niedługo po wojnie. W rodzinnej chałupie Marty straszna bieda była. Ona sama miała 20 lat i była najstarsza z rodzeństwa. Po prostu przyszedł czas zamążpójścia. Wtedy pojawił się Władysław. Parę miesięcy wcześniej zmarła mu matka, sam sobie nie mógł poradzić na niemałej gazdówce. Brakowało tam kobiecej ręki. Marta nawet dziś nie próbuje się oszukiwać, że poszła za mąż z miłości. Wręcz przeciwnie. To było typowe aranżowane małżeństwo z rozsądku. Władysław był o ponad 20 lat starszy. Gdy stawał z Martą przed ołtarzem – właśnie przekroczył czterdziestkę.
Już po przeprowadzce do Dzianisza Marta rozpytywała wśród znajomych, dlaczego właściwie Władek tak długo zwlekał z ożenkiem. Dowiedziała się, że matka jej chłopa była apodyktyczna. Władek wiedział, że jego wybranka się z rodzicielką nigdy nie pogodzi, a w chałupie zapanuje wieczna zwada. Postanowił więc poczekać, aż los samoistnie ten pat rozwiąże. Matka Władkowa w marcu odeszła z tego łez padołu, a już jesienią był ślub.
Związek małżonków od samego początku bardziej przypominał relację – córka ojciec, niż żona i mąż. Czego Marcie brakowało w pożyciu? Żaru, uczucia. To, że chłop był spokojny, nie bił, za dużo nie pił i uchodził za zamożnego – tak całkiem nie wystarczało. – On nigdy nie był czuły, nie pocałował, nawet kwiatka nie kupił… – konkluduje gorzko starsza pani.

Gazdówka, gdzie Marta z Władkiem przeżyli 42 lata, gdzie przyszły na świat wszystkie ich dzieci – to piękny góralski dom z obszernymi zabudowaniami. Chałupa jest oddalona nieco od gościńca, położona poniżej drogi. Obejście zadbane, wnętrze całkiem jakby wyjęte z jakiegoś skansenu. Dom liczy sobie ponad 120 lat. Potwierdza to data umieszczona przez budowniczych na sosrębie. Ściany izby pełne świętych obrazów, ale uwagę przykuwają regionalne meble ozdobione góralskimi motywami. Dziewięćsił na szafie to dzieło syna, a kredens stojący przy wejściu – to Marty ślubne wiano, wytworzone ręką jej taty. – Tata to wszystko umiał zrobić: fasiągi, sanki, wozy, meble przeróżne. Domy budował nawet. Chłopów zatrudniał, co z nim robili. Dawniej dźwigów nie było, to płazy się rękami dźwigało.

12 lat miała Marta, gdy wybuchła wojna. Tak po prawdzie to pierwszego września w Cichem wojny nie było, ale już w Czarnym Dunajcu wojowali na całego. W końcu jednak i w rodzinnej wiosce się Niemcy zjawili. Żołnierze przystojni byli, wysocy, szczupli, w takich pięknych mundurach prosto od Hugo Bossa. A buty to mieli wyglancowane… niczym szkło błyszczące. Na tym jednak skończyły się plusy okupacji. A zaczęła wielka bieda. Po oddaniu obowiązkowego kontyngentu w chałupie nic nie zostawało. Ojciec Marty dwoił się i troił, żeby coś zarobić. A mama się koleją w dalekie strony wybierała, żeby kupić cokolwiek, co nadawałoby się do jedzenia. W dodatku Niemcy regularnie młodych na roboty brali. Marta musiała się ukrywać. Tata jej specjalną skrytkę zmajstrował w sianie. Była z solidnych desek zrobiona, żeby jej nie przebodły niemieckie bagnety. Druga kryjówka była pod podłogą. Wystarczyło trzy deski usunąć i znikało się bez śladu. W ostateczności Marta uciekała do lasu i tam czekała, aż minie niebezpieczeństwo. Czasami nawet dni parę.
Po pięciu latach okupacji nadeszło wyzwolenie. Schludnych Niemców wyparli Ruscy. Godne pożałowania to ruskie wojsko było. Brzydkie, śmierdzące, zawszone i wiecznie pijane. Na szczęście w wiosce “krasna armia” też długo nie zabawiła.

Przez całe lata Marta i Władek na gazdówce pracowali. Ciężko było, bo jałowa, górska ziemia rodziła tyle, co na własne potrzeby. Krowy się chowało i świnie. Siało owies i pszenicę, sadziło ziemniaki. Do garnka zwykle było co włożyć. Ale przecież nie wszystko dało się samemu wyprodukować lub wymienić z sąsiadami. Na niektóre sprawunki trzeba było pieniędzy. Władek ani myślał pójść do roboty. Był gazdą i nie wyobrażał sobie innego zajęcia. Tymczasem gazdówka nieco już podupadła, stajnia stodoła wymagała remontu. A na remont trzeba było funduszy. Chciał nie chciał zarabianie gotówki przypadło Marcie. Chodziła do roboty do Zakopanego. Bogate panie potrzebowały pomocy w prowadzenia domu. Można było zarobić. Marta wstawała około 3 nad ranem. Wartko do pola leciała, żeby wszystko przed robotą obrobić. Później musiała dzieciom nagotować, a przed ósmą biegła na Gubałówkę. Tam do kolejki wsiadała i zjeżdżała na dół, do Zakopanego. Robota w mieście nie była łatwa. Ten, kto dawał robotę, to i wymagał. Nie raz, nie dwa się zdarzyło, że Marta na ostatnią kolejkę nie zdążyła. Wtedy było najgorzej. Bo całą trasę do Dzianisza przez lasy i pola trzeba było po ciemku i w samotności pokonać.

A do roboty chodzić musiała Marta Kula. Jak trzeba było odbudować stare stajnie i drugą połowę domu – gaździnka pożyczek nabrała. A długi pospłacać trzeba – to wszak dla górala sprawa honorowa. Najpierw po domach Marta robiła, prywatnie. Później ją do pracy w ośrodku wczasów milicyjnych przyjęli. Potem był jeszcze Międzynarodowy Dom Książki i Prasy z czytelnią i barkiem. Tam się też Marta renty dorobiła. I dobrze, bo pod koniec to już strasznie trudno było pogodzić pracę z obowiązkami domowymi. Dzieciaki ciągle chorowały, no i mamą chorą trzeba się było zająć. – Co drugi dzień pracowałam, ale czasami i tak nie mogłam się wyrobić – wspomina starsza pani, zalewając wrzątkiem aromatyczną herbatę. – Raz, drugi poprosiłam dyrektorkę, żeby wcześniej do domu zwolniła. Zgadzała się, ale za którymś razem mówi: “nie mogę, inni patrzą krzywo”. Szefowa wyrozumiała była. Sama uknuła taki mały spisek. O zwolnienie Marta miała przy całej załodze prosić. Wtedy dyrektorka zaczynała strasznie krzyczeć. Wszyscy myśleli, że to tak na poważnie i nawet Marty żałowali. A ta zaraz po wysłuchaniu reprymendy mogła do domu lecieć.

– Dziś to już nie latam. Tylko jak żółw chodzę. Przed chałupą pospaceruję, ale już nawet do kościoła się nie biorę. Ksiądz co piątek do mnie przychodzi. Teraz to już tak spokojnie życie płynie. Niby nawet nie trza rano wstawać, ale i tak się zrywam o piątej… z przyzwyczajenia…

tekst: © Marek Kalinowski
foto: © Bartłomiej Jurecki 

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org