Scroll Top

Ewa Dziedzina

Doceniaj każdy dzień

C

udem nie trafiła do obozu koncentracyjnego. Po przymusowej pracy w Niemczech przez dwa lata mieszkała we Francji. – W życiu miałam dużo szczęścia – wyznaje Ewa Dziedzina Silna jak Halny ze Szczawnicy.
Jeśli myślisz, że wiesz, co to wojna, bo obejrzałeś niejeden film o Niemcach nazistach i sowieckich ochotnikach – jesteś w błędzie. Siedząc wygodnie w fotelu, trzymając w ręku pilot, którego używasz, by nie oglądać drastycznych scen – nie wiesz nic. Nie czujesz zimna, które przeszywa ciało, potwornego, niczym nienasyconego głodu i paraliżującego strachu. Tego wszystkiego nie da się zapomnieć, ot, tak wymazać z pamięci. – Samo słowo wojna budzi we mnie strach – mówi pani Ewa.
Mieszkała razem z rodzeństwem w domu przy ulicy Szlachtowskiej. Szczawnica była wtedy wsią, większość górali utrzymywała się z tego, co wyrosło w polu. Jej rodzice ciężko pracowali, by utrzymać rodzinę. – Dziś jest wygoda, wozi się dzieci do szkoły, młodzi bez problemu wyjeżdżają za granicę, my przed wojną żyliśmy zupełnie inaczej. Ja w tym czasie najdalej byłam wujka w Starym Sączu – wspomina. Autobusy nie kursowały, kto chciał odwiedzić rodzinę, szedł górami.
Gdy miała 13 lat, wybuchła wojna. Niemieccy żołnierze szybko opanowali Szczawnicę, mieszkańcy, by przeżyć, oddawali im wszystko, co mieli, dzielili się zbożem, ziemniakami, mlekiem. Dla siebie i najbliższych zostawiali resztki. – Miałam 16 lat, kiedy wywieziono mnie na przymusowe roboty do Niemiec – opowiada. Gdy transport z Polski dotarł na miejsce, kazano im stanąć na placu, gdzie Niemcy mogli niczym niewolników wybrać sobie pracowników. Wypatrzył ją jeden z gospodarzy. Choć ją wybrał, nie pojechała do niego, bo Niemiec, który pilnował transportu, postanowił zabrać ją do swojego kuzyna i w ostatnim momencie odebrał ją gospodarzowi. – Miałam dużo szczęścia. Rodzina, u której byłam, prowadziła hotel, restaurację oraz masarnię. Trafiłam na dobrych ludzi, traktowali mnie jak członka rodziny – wspomina.
Góralka miała dużo pracy. Wstawała o 4.30, a kładła się spać o 24, czasami później. – Najpierw sprzątałam pokoje, a później, gdy nauczyłam się niemieckiego, to zaczęłam gotować – opowiada. Pani Ewa pracowała razem z córkami właścicieli. – Miałam jako poddana i niewolnica więcej obowiązków od nich. Najmłodsza z córek gospodarzy była o rok młodsza ode mnie, do dziś utrzymujemy kontakt. W 2006 roku byłam w Niemczech, bo mnie zaprosiła i opłaciła koszty podróży. Do dziś na święta dostaję od nich prezenty, kilka euro. Miałam lepiej niż moje koleżanki, którym nie wolno było jeść przy stole razem z Niemcami – podkreśla.
Pod koniec wojny pani Ewa przeżyła chwile grozy. Któregoś dnia, gdy jeden z niemieckich żołnierzy zaczął przechwalać się przy niej, że Niemcy napadli na Polskę, by nauczyć Polaków pracy oraz kultury, bo żyją w okropnych warunkach, mieszkając z bydłem, wypaliła, że nie muszą tego robić, bo Polacy są pracowici i kulturalni, ale łatwo Niemcom osiągać więcej i mówić o tym, jak napadli i zagrabili Polskę. Na koniec dodała, że koniec władzy Niemców nad Polakami jest bliski. Tego Niemcowi było już za wiele. Kazał się jej spakować i wychodząc z domu właścicieli zastrzegł, że rano wywiezie ją do obozu koncentracyjnego. Następnego dnia była gotowa, czekała przygotowana na najgorsze. Niemiecki żołnierz przyjechał, na szczęście właściciel, u którego pracowała, wstawił się za nią i wykupił ją sznapsem oraz kiełbasą.
– Mieszkałam blisko Luksemburga, gdzie po wojnie weszli amerykańscy żołnierze – wspomina. Po kapitulacji Niemców wojska aliantów zgromadziły pracujących przymusowo Polaków, Rosjan, Ukraińców oraz Francuzów w obozach. – Któregoś dnia przyszło do nas ogłoszenie, że szukają osób do pracy w szpitalu wojskowym we Francji. Zaraz po wojnie nie można było wracać do Polski, więc zgłosiłam się, by nie siedzieć bezczynnie. W związku z tym, że w naszej grupie były tylko dwie dziewczyny, które miały przeszkolenie medyczne, zabrano także te, które chciały jechać – mówi. Pani Ewa w szpitalu przepracowała 8 miesięcy, potem zatrudniła się jako pomoc u 70-latka mieszkającego w Paryżu. – Miałam 21 lat, jak wróciłam do Szczawnicy, był 1947 rok – mówi.
Po powrocie w rodzinne strony poznała Stanisława. Był krawcem. Delikatnie seledynowy kostium, w który ubrała się do ślubu, wyszedł spod jego igły. – Poznaliśmy się przypadkowo. Wesele było skromne, w domu, bo to były czasy, gdy nie można było niczego dostać, wszystko było na kartki – cukier, chleb… – opowiada.
Z czasem na świat przyszedł Marian, potem Edward, a następnie Bernadetta. – Córkę urodziłam, jak miałam 41 lat. Wydawało mi się wówczas, że jestem za stara i nie zdążę jej wychować, a tu wychowałam nie tylko córkę, ale jeszcze wnuki. Dzięki Bogu żyję w zdrowiu – podkreśla góralka.
Mimo 93 lat pani Ewa nie ma czasu, by się nudzić. Gdy jej zięć – Marek Ciesielka postanowił wyreżyserować kolejną sztukę Michała Słowika Dzwona “Przeor z Czerwonego Klasztoru”, uszyła stroje dla aktorów. Kostiumy ozdabiała córka – Bernadetta. Na premierze, którą oczywiście oglądała, aktorzy ze Szczawnickiego Teatru Amatorskiego wyglądali wspaniale. – Najtrudniej było uszyć kostium dla Kostki-Napierskiego, ale miałam doświadczenie, bo wcześniej szyłam także stroje, gdy wystawiana była “Męka Pańska” – tłumaczy.
Czym teraz młodzi powinni się kierować? Cieszyć się każdym dniem, ale do życia nie podchodzić zbyt lekko. – Mamy takie czasy, że dzieci mają wszystko, żyją bez większych obowiązków, przez to czasami same nie wiedzą, co z sobą zrobić, stąd te różne ich wybryki – podkreśla.
O czym marzy Silna jak halny ze Szczawnicy? – Uwielbiam podróżować. Chętnie jeszcze raz wyjechałabym do Niemiec, by zobaczyć miejsca, w których byłam – wyznaje.

tekst: © Aneta Dusik
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org