Paciorki słowackiego różańca
hoć szkołę skończyła polską, a w domu wszyscy mówili spiską gwarą, to z Bogiem umie rozmawiać tylko po słowacku.
Choć 99 wiosen już mocno pochyliło Marię Krzysik, to w błękitnych oczach pojawia się filuterny błysk. – A nie sprzedacie mnie czasem? Bo ja głucha jestem i nie wiem, co tam uradzacie – mówi na powitanie i wybucha perlistym śmiechem, patrząc na siedzącą obok córkę Irenę.
Ciężka praca na roli, wychowanie dzieci w samotności po tym, jak odszedł jej mąż, nie odebrały jej poczucia humoru. Jej dzisiejszy świat to odmierzane drobnymi kroczkami i stukiem laski przestrzenie pomiędzy swoim pokoikiem a salonem. Lubi przysiąść przy oknie i zerkać jak za dawnych czasów, co się dzieje w Krempachach. Jeszcze 2 lata temu siadywała na ławeczce z Zosią, ale ta umarła, pogwarzali z sąsiadem zza płotu, ale i on odszedł. Pani Maria z rówieśników została sama. Najstarsza w Krempachach. Setne urodziny wypadną w maju. Pewnie urządzą je w domu kultury. – Będziecie tańcować? – wykrzykuje pytanie córka Irena wprost do ucha stulatki.
– Hej! Ale z kim? – odpowiada rzeczowo przyszła jubilatka.
Urodziła się wśród 4 rodzeństwa Mazurków. Mama umarła, gdy Marysia miała ledwie 10 lat, 7 lat później odszedł do Pana także ojciec. I tak cały ciężar utrzymania gazdówki spadł na młodych.
Pawła znała od dziecka, przecież mieszkał niewiele dalej. Wystarczyło przeskoczyć przez ogródek. I przychodził, jak wieczorami sąsiedzi się schodzili na prządki. Czasem wyrwali się razem na zabawę. Pobrali się, jak wojna się kończyła.
– Wesele? No, jakieś było, ale nie pamiętam – przyznaje po odrobinie zadumy. Widać w pamięci nie zostało, choć wiele innych szczegółów wciąż jest żywych, jakby się wydarzyły wczoraj.
Po ślubie zamieszkali u teściów, w lichej chałupinie z jedną izdebką, w której wkrótce było ich pięcioro, bo na świat przyszła Irena.
Trzeba było się budować. Pozamieniali małe działki, by zlepić z nich jeden kawałek, i zaczęli budowę. Paweł i Marysia. Nie oglądając się na innych, nieraz musiała wziąć się za pomoc na placu budowy. Może stąd dziś te bóle w kolanach i zgarbione plecy. Budowali przez 10 lat. Aż wreszcie mogli się wprowadzić do własnego domu, a w stajni hodować krowy, konia czy świnie. Kilka hektarów pola wystarczało, by utrzymać powiększającą się rodzinę. 6 lat po Irenie na świat przyszedł Walenty, a za kolejne 3 – Anna. 8 lat później, w maju 1962 roku, Paweł miał operację na przepuklinę. W sierpniu umarł. Nie wiadomo na co. Maria więcej za mąż nie wyszła – jako wdowa przeżyła już 58 lat.
Lekko nie było. Z dziećmi trzeba było prowadzić gazdówkę, koniem zwozić plony, a potem pole zaorać. Jak wystarczyło pieniędzy, to najmowali chłopa z Dursztyna do pomocy.
Była nawet w Ameryce. Ale za Wielką Wodą, będąc u wnuków, wysiedziała tylko miesiąc. Nie wyobraża sobie życia poza rodzinnymi Krempachami, choć w 1976 roku niejeden oddałby wszystko, by zostać w USA.
Owocem miłości Marii i Pawła po trójce dzieci w dalszej kolejności jest 9 wnuków, 11 prawnuków i 1 praprawnuk. Mówią, że drugi jest już w drodze.
Zwykle podczas odwiedzin u stulatki każdy dopytuje się o sposób na długowieczność w tak dobrej kondycji. Pani Maria jakby zdziwiona jest pytaniem. Może dieta? Dziś przecież każdy poszukuje źródeł naturalnych składników i witamin.
– Coś się gotowało, najczęściej kapustę i ziemniaki. Masło, ser, jajka były swojskie, to, co było w domu – tłumaczy córka Irena zauważając, że choć życie było trudne, to stresów na pewno dostarczało mniej.
Dziś pani Maria nadal nie zna pojęcia dieta. Mimo wieku apetyt jej dopisuje, jada wszystko to, co pozostali domownicy. Czasem, przy ważnej okazji, nawet lampkę wina z przyjemnością wypije.
– Śledzia bym zjadła – wtrąca, przerywając opowieść córki Ireny. – Smaka mam.
Pilnuje, by co tydzień kupić Tygodnik Podhalański. Czyta wciąż bez okularów. W pierwszej kolejności zagląda do programu, by nie pominąć ulubionych seriali czy programów. Śledzi Koło Fortuny, ale i Sędzię Annę Marię Wesołowską, Więźnia Miłości i Wiadomości. Polityką też się zainteresuje.
Przed 2 laty zlikwidowali gazdówkę. Krowy sprzedali, zostawili trochę kur. Nie było komu robić na roli – młodzi pracują, a Irena i pani Maria nie były w stanie doglądać inwentarza. Cóż pozostało – popłakały do poduszki i musiały się przyzwyczaić do wygodniejszego życia.
Co jest w życiu najważniejsze? – Dobre zdrowie – bez wahania mówi staruszka. Choć bywa różnie, bo 2 lata temu złamała rękę, gdy poślizgnęła się na kafelkach. Trzeba było poskładać, unieruchomić, ale kości się pozrastały i dziś śladu nie ma po kontuzji.
Może to i prawa wieku, że myśli coraz częściej całkiem na poważnie wędrują w stronę metafizycznych tematów. – Może ja niedobra jestem? Powiadają, że jak Pan Bóg kogoś lubi, to go szybko zabiera do siebie. Ale szkoda zostawić ten świat. Taki piękny. Z drugiej strony tam podobno też pięknie będzie. Ale nie wiem. Nie ma kto powiedzieć – martwi się. – Niedługo pewnie dowiem się sama.
Pani Maria nie wypuszcza z ręki różańca. Siada przy oknie i powoli przesuwa paciorki, szepcąc w stronę nieba swe modlitwy. A Bóg słucha dźwięku modłów niezmiennie, od blisko stu lat, powtarzanych w języku słowackim. Bo choć szkołę skończyła polską, a w domu wszyscy mówili spiską gwarą, to z Bogiem umie rozmawiać tylko po słowacku. A że ksiądz w krempaskim kościele co drugą mszę odprawia w języku zza południowej granicy, to do kościoła chodziła na słowacką liturgię. I słowackie litanie czyta ze słowackich książeczek. – Bo my tu na Spiszu tacy upopychani jesteśmy – to tu, to tam. Były Węgry, Słowacja, jest Polska – tłumaczy zawiłości spiskiej historii córka Irena.
– I co, za ile mnie sprzedali? – dopytuje się na pożegnanie pani Maria, wracając do pierwszych słów naszej rozmowy. – Dobrze powiedzieć głuchemu, bo nie powtórzy nikomu – dodaje, zanosząc się szczerym śmiechem na temat swej przypadłości.
tekst: © Józef Figura
foto: © Bartłomiej Jurecki
Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.
2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org