Scroll Top

Janina Cyrwus

Pamiętając chwile szczęścia ulotnego

K
łótnia do niczego nie prowadzi, a jak się wypłakać – to w domu, gdy nikt nie widzi.
Rzadko się uśmiecha, bo i życia łatwego nie miała. Dobrze to pamięta. Podobnie jak szkolne wiersze z dzieciństwa. A skończyła tylko podstawówkę. Mimo swych 90. wiosen pamięć wciąż ma świetną. Lekko przymyka oczy i deklamuje rymowanki. Zaczęła je nawet spisywać. Oczywiście z pamięci. Z szuflady wyciąga niewielki notesik, a w nim wersy zapisane równym, dojrzałym i krągłym pismem. Nie ma śladu drżenia ręki prowadzącej długopis. Tak jak w życiu, gdy nie ma czasu na zastanowienie, spekulacje, cofanie się po raz podjętej decyzji.
Pomiędzy stronami notesu wracają wspomnienia. Trochę chaotyczne, szarpane, jak i życie, w którym nie zawsze wszystko warto pamiętać.
Pani Janina żali się, że wzrok już nie tak dobry jak kiedyś, a i zaćma się pojawiła. Więc i książek czyta mniej niż dawniej. Ale tak naprawdę to wystarczy nieco wytężyć oczy i litery płynnie układają się w wyrazy i zdania – bez zakładania okularów.
Ze swego dzieciństwa pamięta czołgi w pierwszych dniach wojny, biedę i rozpadającą się chałupę. Za mąż musiała wyjść jak najwcześniej, by z biedy się wyrwać. Okazja się nadarzyła, gdy w pobliskim Knurowie sąsiadka znalazła jej przyszłego męża. Ludwik był o 4 lata starszy. Mieszkał z matką i rodzeństwem, a najmłodszy brat nie miał roczku. Więc Janina wychowywała go jak swoje dziecko. A tych własnych też nie zabrakło – w sumie urodziła ich siedmioro. – Miłość? Może trochę jej nawet tam było – przyznaje jakby bezradnie, wspominając lata małżeństwa.
Rok po ślubie zawalił się rodzinny dom, z którego właśnie się wyrwała – tak bardzo już przegniły płazy. Rodzice do końca błąkali się po wynajmowanych chałupach.
Janka na nudę nie narzekała. Na głowie miała 2 hektary pola, zwierzęta, kolejne dzieci i chłopa, który coraz częściej zaglądał do kieliszka.
W 1952 roku w domu otworzyli pierwszy we wsi sklep GS-u. Było dobrze, póki wódka nie pojawiła się w asortymencie. Po gorzałkę w kolejce ustawiały się miejscowe chłopy, ale coraz częściej sięgał i gospodarz. Sama by sobie poradziła, ale cóż zrobić, gdy rachunki się coraz częściej nie zgadzały, a przepite butelki coraz bardziej przeważały w rubryce “winien” nad rubryką “ma”. Gdyby była sama, to spokojnie by sobie poradziła. W końcu sklep zabrali.
Ludwik zmarł w wieku zaledwie 36 lat. W grudniu. Została sama z ósemką dzieci. W styczniu zawaliła się zmurszała, stara stajnia. Z całej konstrukcji dachu ostał się tylko 1 tragarz. Ten nad jedyną, kupioną na kredyt krową, która dzięki niemu ocalała.
I wtedy Janina przekonała się, co znaczy ludzka solidarność. Na pomoc wdowie ruszyła cała wieś. – Ludzie przynosili drewno, kamienie, potem postawili nową stajnię. Za Bóg zapłać, bo przecież nie miałam grosza, by za cokolwiek zapłacić – wspomina.
Rewanżowała się darmowymi zastrzykami. Bo Janka w Knurowie robiła to za pielęgniarkę, to za weterynarza. Obchodzenia się z igłą nauczyła ją mama, która niegdyś trafiła do szpitala z kamicą żółciową. – Mama sierotą była. Ale dyrektor szpitala, bardzo dobry człowiek, powiedział jej: “Marysia, tyś taka obrotna – zostań”. I została. Z tysiąc dzieci odebrała jako położna i żadne jej nie umarło! – wylicza.
Marysia nauczyła córkę, jak się robi zastrzyki. I Janka kłuła igłą starych i młodych, a jak była potrzeba, to krowy i konie.
Po 5 latach wdowieństwa poznała Sylwestra. Po prostu pojechała do zlewni mleka w Łopusznej, którą on prowadził. Był o 10 lat starszy, stateczny, a najważniejsze – nie pił.
Gdy wydawało się, że teraz już będzie tylko lepiej – półtora roku po ślubie przyszedł pożar. To było 6 lat po tym, jak odbudowali stajnię. W 1968 roku w Knurowie spłonęło całe osiedle – 10 domów stojących obok siebie. W tym dom Janiny. – Jak stałam, patrzyłam na ogień i trzaskające dachówki, wydawało mi się, że to serce trzaska. To było straszne – wspomina.
Znów została z niczym. Jedynie murowana, niedawno odbudowana stajnia nadawała się do użytku.
Na pomoc miejscowych tym razem nie mogła liczyć – odbudowali swoje albo swoich krewnych. Szczęśliwie ze wsparciem przybyli krewni i znajomi Sylwestra z Łopusznej.
Potem poszła do pracy. By zarobić na emeryturę, sprzedawała w sklepie w Dębnie i Knurowie. Mimo że od ponad 30 lat lat jest emerytką – na miejscu nie potrafi wysiedzieć. W domu wciąż robi wszystko – pierze, gotuje, sprząta i opiekuje się niepełnosprawną wnuczką. I choć lekko nie było – nie narzeka. – Kiedyś jeden lekarz mnie zapytał czy jak mnie coś denerwuje, to wolę się wykłócić, czy wypłakać? Powiedziałam, że przecież kłótnia do niczego nie prowadzi, a jak się wypłakać, to w domu, gdy już nikt nie widzi. Może dawniej było łatwiej. Ludzie mieli czas dla siebie, po pracy siedzieli na ławeczkach przed domem, pogadali, pośmiali się. A dziś wszyscy się zamykają i nie ma nawet komu się poskarżyć – zauważa.
Sylwester zmarł w 2005 roku. Wspólnych dzieci nie mieli. Ale dziś pani Janina cieszy się z 19 wnuków i 21 prawnuków.
I z pamięci, bez spoglądania w notesik, recytuje kolejne strofy:
– Z Bogiem, z Bogiem każda sprawa – tak mawiali starzy
Gdy pomocy Boskiej wezwiesz – wszystko ci się zdarzy.

tekst: © Józef Figura
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org