Góralski bieszczadnik
zedłem sobie kiedyś przynapity przez połoninę i śpiewałem wesoło, ciągnąłem wysokim tonem, po góralsku. A wilki – drugim głosem – jeszcze wyżej ciągnęły…
– W Bieszczadach to ja każdy zakątek znam, każdy potok, każdą połoninę. Każdą leśną drogę, każdą nazwę i tę miejscową, i geograficzną. W rodzinnych stronach to jak czasem turysta zapyta “baco, co to za góra?” to ja ręce rozkładam, bo przecież kłamał nie będę, że wiem, skoro nie wiem. W Tatrach to nie byłem nigdy. A z okolicznych górek to tylko te, co najbliżej domu są, to bym nazwał – wyznaje twardy jak skała bieszczadnik ze Skrzypnego Górnego Stanisław Barnaś.
Stanisław wygląda krzepko jak na emeryta lekko po siedemdziesiątce. Chłop wiekiem wciąż niezbyt zaawansowany, ale po latach roboty w bieszczadzkich lasach wymęczony już okrutnie. – Kiedyś to jedną ręką biłem młotem 6-kilowym. Teraz krzyże i ręce bolą. To już nie robota, tylko męka. Wszystko przesilone – narzeka twardy jak skała rodowity góral ze Skrzypnego. To w gnatach łamanie i w kolanach świdrowanie co rano najdobitniej przypomina Stanisławowi, że wciąż żyje i że na śnie nie przeniósł się do krainy wiecznego wypasu.
Chałupa Stanisławowa odziedziczona po babce – stara, ale wciąż piękna i zadbana. Wnętrze schludne i przytulne, mimo że Stanisław sam tu gazduje, bez baby. Na ścianach zawieszone sarnie parostki sugerują dobitnie, że gospodarz jest człowiekiem lasu. – Sam nie poluję. Wszystkie te koziołki to z Bieszczad. Przez wilki pobite – zaznacza gospodarz.
Jakie licho zawiało rodowitego górala aż do krainy wilka, okrutnej przyrody i banderowców? Poszło trochę o zarobek. Ledwie Stanisław skończył 13. rok życia, a najął się u bacy z Czerwiennego za juhasa. Bacówka w Baligówce ze strzelnicą sąsiadowała, a na wiosnę koło koszaru było słychać tokowanie cietrzewi.
Za owcami się Stanisław coraz dalej wyprawiał. Najpierw złe licho zawiało go w okolice Rymanowa. A w końcu – w Bieszczady, złowrogie, okrutne i tajemnicze. – Oj, mama nie była zadowolona, że ja w Bieszczady jadę. Ale mnie tam jak wilka ciągnęło.
– Wilki to tam tak wyły, że się aż w głowie kręciło, Najpierw to myślałem, że to muzykanty jakie w leśnie zabłądziły. Ale to bure były – Stanisław przymyka oczy i w wyobraźni przemierza ukochane Bieszczady. – Kiedyś tam jeszcze wrócę. W tym roku się na pewno wybiorę. Pójdę pod Jawornik. Nad Solinę zajrzę. Byłem tam w `68, jak stawiali zaporę na Sanie. Mieli zalewać… A na Połoninie Caryńskiej mieli robić schronisko. Ciekawym, czy zbudowali.
Pewnie się tam pozmieniało. Ale ja nie zabłądzę. Przecież każdy potok znam, każdą leśną ścieżynę, krzak każdy.
Najpierw były wyjazdy na wypas. Stanisław podczas tej juhaski musiał się całkiem bieszczadzką chorobą zainfekować. Przestał myśleć o rodzinnych stronach, o widoku Tatr sprzed chałupy w Skrzypnem i czarnodunajeckich torfowiskach. Natrętna myśl o tym, żeby zostać w Bieszczadach, nie chciała mu ani na chwilę wyjść z głowy. – Zgadaliśmy się z chłopami, co to w retortach węgiel drzewny wypalali. Oni nam mówili, że do lasu do roboty na zimę przyjmują. Żeby się zapytać – wspomina Stanisław. Faktycznie, leśni robotników potrzebowali. A że Stanisława las cieszył od najmłodszych lat, a robota z piłą i siekierą dziwna mu nie była – wiedział już, że wróci w ukochane Bieszczady na zimę. – Codziennie się po ciemku do roboty wychodziło i po zmroku wracało. Pod Rawkę chodziliśmy. Na plecach się 20 litrów paliwa do piły tachało i 10-litrową bańkę z olejem. Ale szło zarobić. Czerwona stówka swą wartość miała. Jak kto stówkę na dzień zarobił, to krzywdy nie miał. A nam z bratem to się nieraz udało i po 14 tysięcy w miesiącu w lesie zarobić – Stanisław uśmiecha się do własnych wspomnień. – Leśniczy papiery po trzy razy sprawdzał. W głowie się mu nie chciało pomieścić, że dwóch chłopów może w jeden miesiąc ponad 400 metrów przestrzennych papierówki wyrobić. Tylko góral dałby radę.
Dziko było w Bieszczadach. Zimą śnieg do połowy okna sięgał. A buki z mrozu pękały, jakby z karabinu kto strzelał. Aż w hotelu robotniczym było słychać tę kanonadę.
Bieszczadnik musiał się nauczyć obcować z wilkami i niedźwiedziami. Z żubrami i rysiami. – Szedłem sobie kiedyś przynapity przez połoninę i śpiewałem wesoło, po góralsku. Ciągnąłem wysokim tonem i w pewnym momencie wilki się do tej śpiewki przyłączyły. Nie było mi do śmiechu, choć prawdę mówiąc, ani wilki, ani las mnie nigdy nie przerażały. Śpiewałem więc dalej, a one drugim głosem ciągnęły. Stanisław doszedł wreszcie do zabudowań leśniczówki. Mimo że światło w oknach było już widać doskonale – wilcza pieśń nie ustawała. – Leśniczy prowadził wilczy sierociniec. I te burki w klatkach koło chałupy siedziały i tak mi na góralską nutę wtórowały – śmieje się góralski bieszczadnik.
Z niedźwiedziami spotkania? Stanisław najbardziej to pierwsze zapamiętał. Wcześniej miśka na oczy nie widział. – W biały dzień go spotkałem. Jałówkę nam zabił. Patrzę sobie, co to za jaki skurwysyn kudłaty. Uszy krótkie i do góry. Pytam kolegi: Franek, co to za okropny zwierz ku nom na zadnich nogach idzie? Psy pouciekały i tylko nas dwóch zostało. Na szczęście zwierz tylko popatrzył i poszedł do krzaków pomalutku. A jałówkę to sobie w potoku zagrzebał. Nawet nic z niej nie zjadł, tylko potargał skórę pazurami.
Na bacówkę często zaglądały też żubry. Pasły się koło koszaru jak bydło domowe. Leśnicy tylko uczulali, żeby do nich nie podchodzić, bo stare byki i krowy z młodymi mogą być groźne. Stanisław podziwiał je więc z daleka.
Nieliczne wolne bieszczadzkie chwile Stanisław też w lesie spędzał. Chodził za jelenimi zrzutami albo grzyby zbierał. Albo też błąkał się bez wyraźnego celu po lesie. Nieraz na świadectwa tragicznej bieszczadzkiej historii natrafiał. Ludzkie czaszki się po lesie walały, a raz po raz znajdowało się pozostałości pochłoniętych przez las łemkowskich lub ukraińskich wiosek. Jak się góral nieopatrznie do ruskiej granicy zbliżył – tamci pogranicznicy natychmiast ogniem karabinowym odganiali. Później zawsze incydent był przez Wojsko Ochrony Pogranicza wyjaśniany. – Przyjeżdżali, gumiaki nam mierzyli, które do śladów pasują. Ja się tam od razu przyznawałem, że chodziłem koło granicy, ale uciekłem, bo strzelali. Zwykle się burą kończyło i musiałem obiecać, że się więcej do Kraju Rad nie zbliżę – uśmiecha się.
Ale żywot bieszczadnika to nie same umartwienia. – W hotelu żeśmy robotniczym mieszkali. Po robocie, jak nie było co robić, to się ku babom szło. A dziewki tam piękne pracowały. Jak malowane, choć się nie malowały. Jeszcze dziś by człowiek chciał zajrzeć na nie. Oj, głośno bywało wieczorami, aż milicja musiała uspokajać. Fajnie za młodu było, wesoło – ja to tego nigdy nie zabocę, nigdy…
tekst: © Marek Kalinowski
foto: © Bartłomiej Jurecki
Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.
2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org