Polskę kochać, ludzi nie krzywdzić
aprys proboszcza sprawił, że została Marianną, ale i tak całe życie w domu, dla bliskich i przyjaciół była Marią.
Drewniany, góralski dom nad potokiem w Ratułowie. W progu wita mnie kilkuletni Dawidek. Prawnuczek Marianny Kaczmarczyk. Niedługo świętować będzie październikowe urodziny swej prababci.
Życie uderzało w Marię raz z jednej, raz z drugiej strony. Wiatr wiał ciągle w oczy. Od najmłodszych lat. A urodziła się w 1921 roku. Skończyła pięć klas szkoły podstawowej.
Jak miała 12 lat, została sierotą. Mama i tato pomarli w 1933 roku. Została sama z czwórką młodszego rodzeństwa. Piątką szkrabów zaopiekowała się babcia, która mieszkała w przysiółku U Górków. Paść tam było dobrze, bo pole do wypasu blisko. Ale też było dużo domowych obowiązków. Prócz sprzątania, pilnowania młodszego rodzeństwa trzeba było się opiekować ułomną ciotką, która nie mogła chodzić.
– Przeżył człowiek, przeżył wiele – wspomina Maria Kaczmarczyk – Bieda taka była, że kwiatki się jadło. Na przednówku zbierało się kocygi i to się jadło. Mamy nie było, taty nie było.
Do biedy dołączyła wojna i okupacja. Smutne dzieciństwo, codzienna walka o przeżycie splatała się z ryzykiem śmierci. Jednego z jej braci złapali w łapance i pojechał na roboty. Miał szczęście. Trafił na gospodarkę do dobrego Niemca. – Trzeba było uciekać, bo tak Niemcy chwytali. Grozili, że jak pójdą na akcję na partyzantów, to nas wezmą jako tarcze. Kryli my się po lasach, po kępach. Jak był mały lasek, toś się nie schował. Otoczyli i wszystkich wybrali – mówi Maria Kaczmarczyk.
Nosiło się jedzenie partyzantom, wieczorami, w ciemności, żeby nikt nie widział. – Nocą się chodziło, ugotowało się ziemniaków, cebulki się dodało, omaściło masłem. To tak pachniało na miseczce. Do garnka brało się maślanki. To się nosiło. Mięsa nie było – dodaje kobieta. Płacze na wspomnienie akcji z krową. Razu pewnego z sołtysem Ratułowa na Górki przyszedł Niemiec. Żeby odebrać krowę, bo babka nie dawała kontyngentów. – Zobaczył, że stara babka z sierotami siedzi, to tylko pomachał ręką, że nie wolno, nie wolno, bo ta krowa to jedyna żywicielka dzieci i starej kobiety – ociera łzę Maria. – Niemcy byli czasem litościwi.
Jadało się raz dziennie. Rankiem. Owsiankę albo kluski. I tyle. Potem cały dzień na nogach, pracowało się do nocy.
Całe jej życie to była robota na gospodarce. Do Zakopanego nosiło się w koszyczku mleko, jajka, sery. Wszystko czyściutkie, dobre. W sezonie zbierało się grzyby, borówki. W czasie wojny Niemcy za to dawali mąkę, cukier. Raz pojechali w stronę Krakowa, po zboże. Starsi wspominają, że jak zajechali, to wołali do nas: “Ej, górale, górale, po coście przyjechali? Po śmierć?” Wspomina rozstrzelanych przez Niemców sąsiadów. Co chleb nosili partyzantom do lasu z piekarni. Jeden przeżył, ukrywał się, a potem ktoś doniósł. Zabili go bez litości. – Nie zabijajcie mnie, nie zabijajcie. Ja chcę żyć – wołał – wspomnienie to kolejne łzy, płynące po twarzy przeoranej zmarszczkami. Więcej będzie tych łez. Brat tatowy Tadek, Tadeusz Karczmarczyk – też zginął w Palace. Młody był chłopak, 17 lat miał.
Młodość. Ciężkie życie umilał śpiew, taniec, zabawa. Wesołe przyśpiewki, piosenki i wierszyki. Choć skończyła tylko 5 klas, to te ze szkolnych akademii i uroczystości do dziś doskonale pamięta. O skowroneczku, o Matce Boskiej, o cnocie z fraszek Jana Kochanowskiego, o Polsce, o Wiśle. Wciąż jest patriotką. Kocha Polskę. – Wiara, Prawda i Cnota. To trza głosić, tym się w życiu kierować – podkreśla góralka z Ratułowa.
Po wojnie wyszła za mąż za Stanisława. Ślub w 1956 roku. Na tatowym polu się pobudowali. Przy moście, przy rzece. Jej mama mieszkała koło szkoły w Ratułowie. – Po prośbie chodziłam, żeby kamienie pozwolili z wody wyjąć na fundament, na podmurówkę – przypomina góralka.
W polu owies się siało dla konia, marchew, pietruszkę, koper, ogórki, buraki ćwikłowe, dla krów korpiele. Grzędy były, gazdówka jak się patrzy. To się gazdowało. Aż w 1987 roku jej mąż umarł. – Pan Jezus się tu posiłuje mną na ziemi. Do zrobienia tyle, opowiadania tyle – rozmyśla na głos Maria-Marianna. Gdy miała dość sił, w szkołach spotykała się z dziećmi i młodzieżą. By opowiadać, czym jest wojna, zabijanie, ludzka krzywda. Wspomina, jak ktoś – może dobry Polak albo jaki innej narodowości pan z Ameryki – przysłał pieniądze starej babce. Listonosz przyniósł list zaadresowany: “Tej babce, co sama z dziećmi na Górce siedzi”. Płacze i to są łzy radości.
Na Bachledówce też mieli pole. Układali snopki i widzieli, jak z daleka sunie ku nim postawny jegomość w sutannie. Czytał brewiarz. Podszedł do Marii i Stanisława. Była z nimi ciotka Zośka, szwagier Zygmunt. Jegomość dopytywał się, jak żyją. Oni opowiadali szczerze. Na koniec powiedział, żeby komunistom się nie dać. Że on się nie da. I zapowiedział, że jeszcze o nim usłyszą. Tak jak powiedział, tak też się stało. Bo to był kardynał Stefan Wyszyński. Potem już przyjeżdżał prawie każdego roku na Bachledówkę, by nabrać sił po tym, jak władze PRL więziły go w Komańczy.
– Do kościoła chodzić trzeba, pomodlić się. Dziś już sił nie starcza, ksiądz do mnie przychodzi raz w miesiącu – mówi góralka.
A przecież chodziła na nogach do Czarnego Dunajca do kościoła. Przez cały Ratułów. Na roraty jak ciemno było. Bo tam była parafia i cmentarz. Potem w Miętustwie pobudowali kościół, było bliżej. W Ratułowie mieli 7 kapliczek. Z różnych powodów te kapliczki budowali. Jednemu życie uratowało. Postawił kapliczkę. Drugi w dowód wdzięczności za udany poród żony. Wylicza po kolei, którą gdzie budowli. To ustny przekaz. Wcześniej jej babka opowiadała, jak to było. Dziś przyszła nowoczesność. Nowy właściciel kupił ziemię. Rozburzył jedną kapliczkę. Nie uszanował ludzkiej wiary i tradycji.
– Dziś, jak sama siedzę, to sobie rozmyślam, wspominam, jak to było, tyle co człowiek przeżył. Czemu jest wojna? Czemu ludzie się mordują? – pyta samą siebie. I nie znajduje odpowiedzi. Przecież nie wolno krzywdzić drugiego człowieka.
– Modlitwa ratuje. My cały maj chodziły do kapliczek śpiewać. Za błędy trzeba przepraszać pana Jezusa i się modlić, żeby taka bieda nie przyszła, jak na nas, żeśmy nic nie mieli. Młodzi mają żyć w Polsce, kochać kraj, nie wolno nikogo okłamywać, jak było coś złego, to się przyznawać, uczciwym być – wylicza Maria.
Jej siwą głowę nurtuje jeszcze pytanie, co się ze Stalinem stało? Bo taki Katyń naszym oficerom urządził, ale z Hitlerem się bił. Że Hitler w piekle się smaży – to pewne. Ale czy tam też Stalin wylądował? Nie ma jak zmiarkować.
Magdalena i Anna razem z babcią Marią i mamą Zofią tworzą czteropokoleniową rodzinę i mieszkają pod jednym dachem. – W papierach to mama ma wpisaną Mariannę, ale przecież poszli ją ochrzcić jako Marię – wspomina Zofia Kułach, córka Marii-Marianny. – Proboszcz był zawzięty, nie pozwolił dziewczyn chrzcić świętym imieniem Maryi Panny, to chrzcili Marianny. Tak ma w papierach. Ale wszyscy wołają Maryja. Całe życie, to tak wyszło przy tym 500 plus, bośmy dokumenty sprawdzali.
Na pożegnanie Maria-Marianna deklamuje patriotyczny wiersz o miłości do rodzinnego kraju. Gdy wsiadam do samochodu, kątem oka widzę szarego skowroneczka. Ciekawe, czy odlatuje w obce kraje, czy właśnie do nas wrócił?
***
“Skowroneczku, szare ptaszę. Czemu rzucasz pola nasze? Czemu lecisz w kraj daleki? Tam, za morza, góry rzeki? Czy tam piękniej słońce wschodzi? Lepsze ziarno ziemia rodzi? Czy przejrzystsza w zdroju woda, że ci naszych pól nie szkoda? Żal mi gniazdka, żal mi pola. Lecz już taka moja dola. Muszę lecieć, by znów wrócić. Pieśń o wiośnie wam zanucić. Choćby były w obcym kraju wszystkie cuda, jakby w raju. Mnie najlepiej między swymi. Więc powrócę do swej ziemi”.
tekst: © Rafał Gratkowski
foto: © Bartłomiej Jurecki
Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.
2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org