Scroll Top

Stanisław Jarosz

Zaraza z tym internetem

G

dy czasy trudne, licz na siebie, tym, co masz, dziel się jednak z drugim, pomagaj, bo i tobie kiedyś pomocy trza będzie.
Stanisław Jarosz urodził się w 1955 roku. To rodowity góral z Dzianisza. – Tu rodzony, tu osiadły, na Bugaju – uśmiecha się i podkręca siwego wąsa. A w jego stalowoniebieskich oczach grają wesołe ogniki. Takim go widzę, patrząc na piękny portret przygotowany przez Bartłomieja Jureckiego. Za oknem znowu przykurzyło śniegiem. Siedzimy sobie w cieple izby. Stanisław u siebie. Ja u siebie, ale jesteśmy razem. Co parę zdań Staszek rzuca dowcip, śmiechem rozbijamy niepokój. Wokół krąży pandemia, dlatego rozmawiamy o życiu przez telefon.
A Staszkowe życie od lat toczy się ustalonym rytmem. Wyznacza go praca, dom i rodzina. Dom, w którym żyje ze swoją ślubną, sam postawił. Blisko rodzinnej siedziby. Ciesiołki uczył się, pomagając przy budowach. Poznał tam całą gamę budowlanych zawodów. Jak trzeba było, to tynkował, jak trzeba, to murował, jak trzeba, montował okna, drzwi, stawiał konstrukcje z grubo ciosanych bali, płazy kładł, by rosły ściany góralskiej chałupy. – Zawsze przede wszystkim liczyć na siebie. Lubię sam wszystko zrobić, bo wtedy jestem pewny, że zrobione dobrze – tłumaczy góral. Dlatego ważne jest przez całe życie się uczyć. Podpatrywać fachowca, podłapać co i jak. Wtedy człowiek potrafi dużo rzeczy zrobić. A jak przyjdzie zły czas, to przetrwa, to sobie poradzi. A i drugiemu w potrzebie pomoże.
Stanisław od najmłodszych lat pomagał rodzicom w gospodarce. Roboty przy zwierzętach było huk: na gospodarstwie zawsze były świnie, krowy, owce, konie. Jako młody chłopak szybko trafił też na bacówkę. – Ech, co to było za bacowanie, nie tak, jak dziś – wspomina góral. Zamykam oczy i widzę, o czym mówi: w każdej chałupie owce, w każdej wsi po 3-4 godnych baców, masa dobrej wełny i zdrowego mięsa. Bogactwo. – Tak było, dlatego gadało się dawnymi czasy, że kto ma owce, ten ma co chce – tłumaczy Stanisław Jarosz. – A dziś, żeby owce na bacówkę wyprowadzić, to się musi zebrać stada przynajmniej z czterech, czasem pięciu wsi.
Nastały płone czasy na bacowanie. W dodatku młodzi nie garną się do pasterstwa nic a nic. Staszek też się śmieje, że teraz to i z niego zrobił się taki “elektryczny baca” – jak śpiewa Andrzej Dziubek z De Press.
– Ale dzieci wam w gospodarstwie pomagają? – pytam z nadzieją. – Tak. Opróżniać lodówkę – ripostuje ze śmiechem góral. Z żoną Anną dochował się sporej gromadki potomków. Biję brawo i gratuluję, że dwunastka to godna liczba, niczym gromadka apostołów. – Tyle że aureoli to te moje nie mają – od razu ściąga mnie na ziemię Stanisław. Wylicza kolejno rodzonych: Andrzej, Marysia, Ewa, Jasiek, Tadek, Gocha, Iza, Jacek, Marzena, Mateusz, Grzesiek i Emilia. W jego głosie dobrze słyszę dumę i jak bardzo kocha te swoje pociechy. Choć na nie narzeka. Że młodzi nie chcą zostać na gospodarce, że ciągnie ich do komputerów. – Zaraza z tymi ekranami, smartfonami, komputerami, cięgiem by tylko młodzi w internecie siedzieli, nie tak jak dawniej, chodziliśmy ku sobie, jeden z drugim razem był, zabawy, wesela, a nie po internetach ślepili. Komputer psuje ludzi – dodaje Stanisław. Swoją Anię poznał w Połańcu, jak na 8 lat do roboty przy elektrowni tam pojechał. Do rodzinnego domu w Dzianiszu ją przywieźć musiał, bo pieszo iść nie chciała. I już razem dom budowali. Do Rosji też na kontrakt pojechał. Wtedy to był Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich. Rok wybuchu w elektrowni atomowej w Czarnobylu – 1986. – Bardzo dobrze płacili, jakby nie ta Rosja, to Bóg wie, kiedy by my dom postawili, czasy były kryzysowe, o wszystko było trudno, ale jakoś się udało – dodaje Stanisław Jarosz. Grać na akordeonie i harmonii lubi. I na guzikowej, i na klawiszowej sobie świetnie radzi. Dawniej nie było zabawy czy wesela bez harmonii. Śmieje się na wspomnienie porannych powrotów. Jak zabawa była udana, to miechy w akordeonie szyć i łatać trzeba było, bo tak porozrywane. Kto wie, czy od grania, czy od tańców, czy od innych wywijańców?
Niedawno Staszek w filmie zagrał. W thrillerze dokumentalnym Michała Bielawskiego pt. “Wiatr”. Rzecz o wietrze halnym, o tym, co się z ludźmi na Podhalu dzieje, jak duć zaczyna. Warto obejrzeć.
No, ale musimy kończyć pogaduszki. Staszkowi czas do stajni iść. Zwierzaki karmić, bo już tam krowa z głodu ryczeć zaczyna. Zdrowia sobie życzymy. I sił, coby ten czas zarazy przetrzymać, a potem się z kryzysu dźwignąć. Tak jak dawniej robili nasi ojcowie. Staszka kryzys już raz dopadł. Bo 4 lata temu dom mu się spalił. Bogu dzięki rodzinę całą udało się uratować, a dobrzy ludzie, sąsiedzi, strażacy z pomocą ruszyli. – Toście wy tak wtedy w Tygodniku Podhalańskim nas opisali “Ognie na Bugaju” – przypomina Stanisław Jarosz. Chałupa pięknie dziś odbudowana, kto nie wie, temu przez myśl nie przyjdzie, że tu kiedyś szalał ogień. Tak i ten koronawirus przez świat przejdzie. I minie. Znów ludzie żyć będą, pracować, budować. Handel ruszy i turyści przyjadą. – Tylko kto te owce będzie pasał? – zastanawia się na odchodnym Staszek.

tekst: © Rafał Gratkowski
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org