Scroll Top

Ludwina Jarząbek

Śtyry pory zycio

J

ej pieśni śpiewał tłum pielgrzymów, kiedy w 1979 r. Podhale odwiedził Jan Paweł II. Ma łzy w oczach, gdy swoje pieśni religijne słyszy w kościołach.
– Bo mój talent od Boga przyszedł i Bogu służy – mówi skromnie Ludwina Jarząbek, która większość swoich wierszy i pieśni zna na pamięć. Nasza rozmowa przeplatana jest recytacjami wierszy i śpiewem jej religijnych pieśni. Mimo że skończyła tylko 5 klas podstawówki, jest autorką 3 książek. Wiersze i wspomnienia prozą pisze piękną podhalańską gwarą. Płyną prosto z serca. Nic dziwnego, że poruszają zwykłych ludzi i jurorów konkursów poetyckich. – To pisanie przyszło na mnie nagle, wtedy, jak Karol Wojtyła został papieżem. Przeżyłam to tak głęboko, że musiałam napisać o tym, co mam w duszy – tłumaczy.
Długo nikt o tym pisaniu jej nie wiedział. – Najwięcej wierszy napisałam, jak doiłam krowy. Zanim podoiłam 5 krów, to już wiersze były ułożone w głowie, trzeba je było tylko potem zapisać – opowiada. Od 6 lat gazdówki już nie ma. Jest po zawale serca, ma wszczepioną zastawkę. – Jak byłam w szpitalu w Krakowie, to lekarze byli bardzo dobrzy dla mnie, to w podzięce im także pisałam wiersze – wspomina.
Słuchając pani Ludwiny czy czytając jej wspomnienia przeplatane często rozważaniami, przychodzi na myśl, że mądrość nie zawsze jest następstwem ukończonych uniwersytetów czy przeczytanych w życiu książek. Góralka z Boru ma w sobie mądrość niewyuczoną.
“Zycie z przyrodom to wielka rzec i przywilejo. Trza syćko, co zyje, kochać. Wieś tyz trza pokochać; łąki, pola, zagóny cy lasy. Bo jak kochos kwiotki, to one piyknie zakwitnom, zboze tyz piykniej rośnie, jak się go kocho. Zaś jak się przestanie ziym kochać, to juz z daleka widać, kielo kwasty rosnom. Zwierzęta tyz fcom być kochane, bo to tyz Boskie stworzenia” – pisze Ludwina Jarząbek w swojej najnowszej książce “Worce zbacować”. Wspomina w niej dawne czasy, dzieciństwo, gazdowanie, ubolewa nad stojącymi dzisiaj ugorem polami. Jest w tym pisaniu dużo empatii do innych ludzi, do zwierząt.
“Mieliśmy kónia. Dwaścia roków ja nowięcej koło tego kónia chodziła; jeść mu nosiyła, zaprzągała i śnim jeździyła. Tak się do mnie przyzwycaił, jak kiedy moje myśli wiedzioł. Głowe do chomątu sam umioł kłaść. Jak trza było podkowe przybić, bo się rusała, to som noge trzymoł do kucio. Znoł syćkie zagóny, droge do kozdego pola, taki był zmyślny i sprytny. Umioł sie ciesyć. Za kozdym razem musiał mnie polizać po rynkak, po głowie, połozyć łeb na moim ramieniu i tym swoim końskim ozorym po gębie mie liznąć(…). Zwierze mo dlo sobie rozum i tyz wycuje, fto go rod widzi i fto go sanuje, hej!” – pisze w innym miejcsu.
Dużo w tej książce miejsca poświęca Bogu, któremu – mimo wielu przeciwności w życiu – zawsze ufnie powierzała swój los i wierzyła w słuszność boskich wyroków. “Wiara to znacy, ze trzeba komuś uwierzyć, mieć kogoś zaufanego, mieć w kimś wsparcie. Ale tyz trzeba tego chcieć. Przydzie i choroba, nawet ciynzko, to z wiarom łatwiej. A Pan Bóg postawi przy cłowieku dobrego lekorza, bo som jest Nolepsym Lekarzem. I wtej choroba staje sie dobrom rzecom, dobrym doświadcyniem. Ale trza wierzyć, ze jeden jedyny sprawiedliwy Bóg nigdy nos nie zawiedzie i nie opuści” – przekonuje na stronach tej samej książki.
Pisać i wspominać ma pani Ludwina o czym, bo życia łatwego nie miała. Nigdy jednak nie narzekała. Potrafiła się cieszyć tym, co jest. Nigdy nie chowała urazy do innych, raczej w ludziach szukała dobrych rzeczy.
Cemu się tak stać musiało, tak nom mamy brakowało
Pani Ludwina pochodzi z Bańskiej Niżnej. Miała 6 lat, gdy zmarła nagle mama. Najmłodsze z piątki osieroconych dzieci miało 4 miesiące, najstarsza siostra 7 lat. – Tata się ożenił dopiero po 3 latach, z siostrą mamy. Nie było mu łatwo, ani nam – opowiada. Do szkoły chodziła tylko 4 lata. – Zaczęłam piątą klasę, chodziłam tylko jesienią i zimą, na wiosnę musiałam z tatą iść do pola poganiać konia i skrudlić. Do szkoły już nie wróciłam – opowiada. Szkoda, bo mała Ludwina zapowiadała się na dobrą uczennicę. Była bystra, a rewelacyjną pamięć ma do dziś.
– Cudów w domu nie było, ale i biedy też. Chleb i grule zawsze były. Jak tata z jarmarku przyjechał, to i cukierki w tulejce przywiózł, wszystkie córki sprawiedliwie obdzielił – opowiada. Z jarmarku tata przywoził też chleb. Ukroił po kromce, resztę schował w białej izbie. Na następną kromkę trzeba było czekać do następnego dnia. Taki chleb miał smak szczęścia.
Brakowało w domu tylko przytulenia. – Tata był zaradny, gospodarny, mądry, ale czuły nie był – wspomina. Nie przypomina sobie, żeby kiedykolwiek którąś z córek przytulił czy pocałował. Macocha, chociaż o dzieci dbała i była dla nich dobra, też nie okazywała w ten sposób uczuć. – Takie to były czasy, nie było takiego okazywania uczuć dzieciom jak dziś – twierdzi.
O ojcu pani Ludwina opowiada z wielkim szacunkiem. Był podoficerem w wojsku, przed wojną miał własny sklep. Sam dom wybudował.
Po śmierci matki dwie siostry zostały oddane na wychowanie babce, trójka została przy ojcu. – Pamiętam, jak poszłam z dwoma młodszymi siostrami – Broncią i Anielką do babki. Chyba dlatego, że byłyśmy głodne. W polach się straciłyśmy i zaczęłyśmy płakać. Bałyśmy się strasznie – wspomina. Płacz usłyszała jakaś kobieta, która odnalazła dziewczynki i zaprowadziła do babki. – Babka – mama naszej mamy – odwiedzała nas czasem. Przynosiła nam moskole z masłem i każdej z nas zaplatała warkocze – wspomina. – Zabawek żadnych nie było, ale chodziłyśmy po szmatki do Kasi Murzańskiej i same sobie szyłyśmy lalki – opowiada.
To ino wozne, co sie w nuku tli
Ponieważ w domu nie było poza ojcem mężczyzny, chłopskich robót musiała nauczyć się Ludwina. – Miałam dryg do konia, umiałam go zaprzągnąć do woza, nawet podkuć. Furmaniłam. Z ojcem do lasu jeździłam. Jak trzeba było furę z sianem poopinać, to dla mnie problemu też nie było – opowiada.
Roboty na gazdówce zawsze było dużo, czasu na zabawy w ogóle. – Tata nas trzymał krótko. Nie wolno było nam nigdzie iść. Raz mnie tylko na wesele wziął – wspomina 83-latka.
Swojego przyszłego męża poznała na zabawie u sąsiadów, na tej jednej z nielicznych, na którą ją tata puścił. Nie mogła się na tej zabawie opędzić od chłopców, bo urody jej nie brakowało i zaradna była. Wypatrzył ją tam chłopak z sąsiedniej wsi – Staszek Jarząbek z Boru. I już nie odpuścił. Odwiedzał dziewczynę w Bańskiej Niżnej i wychodził sobie żonę. – Z miłości żeśmy się pożenili, ale co tam człowiek o tej miłości wiedział. Poznać się wcześniej też nie było jak – opowiada. Po ślubie mąż zabrał ją do rodzinnego domu w Borze. Mała wieś wydawała jej się straszną dziurą w porównaniu z Bańską. – Nie było prądu, drogi były dziurawe, nawet pogotowie nie chciało tu przyjeżdżać. We wsi nie było kościoła ani szkoły. Lekcje odbywały się po prywatnych domach – wspomina.
Mieszkali w jednej izbie w pięć osób. Rodzice męża, młodzi i jeszcze ciotka. Trzeba było we wszystkim słuchać teściowej. – 40 roków przemieszkałam z teściową, głosu w domu nie miałam, harowałam tylko dzień i noc – wspomina.
Mąż pani Ludwiny był kierowcą w Zakopanem, dużo był poza domem. – Ja trzymałam wszystko, gazdówki pilnowałam, hodowałam świnie, krowy. W Zakopanem pracowałam jako pomoc kuchenna, a jeszcze pletłam skarpety i dorabiałam frędzle do chustek. I do tego była jeszcze piątka dzieci – opowiada.
Ślub wzięli w 1959 r. a w 1960 r. cała rodzina przeniosła się do nowego domu. – Tata mi dał płazy na cały dom, kupili my tylko plac – mówi. Mąż miał 2 hektary pola, ona dostała od taty 1,2 hektara, ale dokupiła jeszcze za zarobione przez siebie pieniądze kolejne 2 hektary. – Byłam zaradna i pracowita jak mój ojciec. Nie marnowałam w życiu czasu. Jeszcze swoim dzieciom dwa domy pomogłam wybudować – podkreśla.
Co jest w życiu najważniejsze? – Zdrowie i rozum w głowie – odpowiada bez chwili namysłu pani Ludwina.- Zawsze się cieszyłam tym, co miałam. Zawsze za to Bogu szczerze dziękowałam – podkreśla.
Najpiękniejszy dzień w życiu? – Z każdego dnia przeżytego cieszyłam się tak samo. Może narodziny dzieci były dla mnie takimi szczególnymi dniami szczęścia – zastanawia się. Marzenia? – Nigdy mi tak dobrze w życiu nie było, jak teraz, nie mam już o czym marzyć, bo mam dobre życie, dobre dzieci. Może tylko chciałabym jeszcze spokojnej śmierci – odpowiada 83-latka bez wahania. Ale czasu o niej wiele myśleć pani Ludwina nie ma. Kolejny zeszyt zapełnia wierszami, a i za druty chwyci, żeby skarpety wełniane upleść, w domu jeszcze coś pomoże.

tekst: © Beata Zalot
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org