Scroll Top

Wanda Bobek

Wanda zza wody

K

iedyś życie proste było: chłop się oświadczał, po 3 tygodniach było weselisko, a nazajutrz po weselu szło się z małżonkiem do pola – siano grabić.
Wanda Bobek pochodzi z Wróblówki, jej dom rodzinny znajdował się w centrum wioski, na drugim brzegu Dunajca, za wodą. Miejsce, gdzie osiadła ponad siedemdziesiąt lat temu, to Chraca. Kiedyś Chraca to dla tych zza wody była niby zagranica. Za młodu Wanda nigdy by nie pomyślała, że przyjdzie jej tu osiąść i spędzić taki kawał żywota. Z Chracy Stanisław, mąż Wandy, pochodził. Jak się poznali? To on ją wypatrzył. Stanisław gadatliwy nie był. Po muzykach nie chodził. Wanda go właściwie nie znała. Kiedyś po prostu podszedł i o rękę poprosił. Wanda przyjęła oświadczyny i do trzech tygodni było weselisko. – Mąż był 10 lat starszy ode mnie. Jak się żeniliśmy, to ja nawet o tym nie wiedziałam – pani Wanda prezentuje ślubne zdjęcie. Przed chałupą pozuje z setką ludzi. Większość – to młodzież. Jest też aż dwóch jegomościów i oczywiście góralska muzyka.
Dawniej narzeczeni nie musieli krążyć od chałupy do chałupy z wykaligrafowanymi na czerpanym papierze zaproszeniami. Wieść o weselu lotem błyskawicy rozchodziła się w okolicy. Młodzi z rana po wsi przelecieli, a dali znać, że wieczorem jest zabawa. Cała Wróblówka się zameldowała.

W ciężkich czasach Wanda ze Stanisławem się pobierali. 1945 rok, zaraz po wojnie. Ledwie się Niemcy wycofali, a Ruscy jeszcze miejsca nie zagrzali. – Nazajutrz po weselu trza było brać grabie w ręce i grabić. Nie była dla mnie dziwna robota. Z gospodarki pochodzę. Byłam roboty nauczona.
Ojciec męża – Aleksander był już w podeszłym wieku. Małżonkowie zamieszkali u niego, w rodzinnej chałupie Bobków. Ojcem się opiekowali, a on z wdzięczności całą gospodarkę na Stanisława i jego młodszego brata przepisał. – W tej chałupie żeśmy wszyscy razem mieszkali – pani Wanda rozgląda się po przestronnej izbie. Dom solidny, murowany, zbudowany w 1920 roku, pięć lat przed tym, jak się Wanda urodziła. Żeby te sędziwe mury potrafiły mówić… Opowiedziałyby, jak przychodziły na świat kolejne dzieci Wandy i Stanisława. Jak w 1950 roku umierał staruszek Aleksander, jak dwa dziesięciolecia później odchodził bezpotomnie jego syn a zarazem brat Stanisława. I jak sam Stanisław w 2002 roku się zabrał do wieczności i zostawił Wandę na gazdówce zupełnie samą. – Ten pokój do brata męża należał. Myśmy z teściem mieszkali po drugiej stronie, w pokoju z kuchnią. Ciężko było, ale się jakoś przeżyło. Budynki – wszystko stare – trza było remontować. Stanisław z bratem się razem trzymali. We dwóch dawali radę. Jak pomyślę, że się człowiek w życiu tyle narobił i nawet wiele nie chorował…

Gospodarka niemała była – 15 hektarów. Oprócz pola jeszcze stajnia pełna “gadziny” – krowy, świnie, konie. Teraz z tej wielkiej gazdówki już tylko koty pozostały. Nawet za bardzo nie wiadomo, skąd się wzięły dachowce. Jest ich szóstka, wszystkie zadbane, wesołe, dobrze odżywione. Nie dziwota. Pani Wanda bardzo o nie dba, krzywdy zrobić nie pozwoli. Ale do domu kotki wstępu nie mają, choć się nachalnie przez drzwi pchają. Pod tym względem gospodyni jest strasznie zasadnicza.
Dzieci Wandy już dawno z rodzinnego domu wyfrunęły, ale na szczęście nie lądowały daleko. Żadne chleba za granicą szukać nie musiało, a to dla pani Wandy na stare lata największe pocieszenie. Syn osiadł w Chabówce, córka w Orawce, kolejny syn o rzut beretem – w Czarnym Dunajcu dom kupił. Dziś w swej sędziwej chałupie pani Wanda gazduje sama. Samotność jej jednak nie doskwiera. – Syn chciał, żebym z nim w Czarnym Dunajcu zamieszkała, ale się na przeprowadzkę nie zgodziłam. Nie przykrzy mi się samej. Mam tu spokój. Pomodlę się, zjeść też mi nie brakuje. Telefon jest, to jak mi co potrzeba, to zadzwonię. Syn mi tu wszystkim zawiaduje. Wpada nawet kilka razy na dzień. Napali w piecach, węgla nanosi – tłumaczy starsza pani. – A na święta to się wszyscy zjeżdżają – dodaje skwapliwie.
– Na urodziny w marcu to przyjedziemy z tortem. Niech się babcia już szykuje – deklaruje ze śmiechem wnuczka Anetka, tuląc do siebie maleńkiego synka Aleksandra, zaledwie 3-tygodniowego prawnuczka pani Wandy. – Babci się za bardzo nie podobało, że dałam małemu imię po jego prapradziadku. Mówi, że Aleksander to takie starodawne – droczy się ze swą babcią młoda mama. – Ty, Anetka, dziecka tak bardzo nie rozdziewaj. Zawiń go lepiej w pieluszki – napomina z troską starsza pani. – Jak babcia każe, to go zaraz zawiniemy w pieroga, tak jak się dawniej owijało – droczy się Aneta.

– Ani mi się nie chce wierzyć, że ja potrafię żyć tak długo. W marcu będzie 94 lata – zamyśla się gospodyni.
– Babcia jest teraz najstarszym obywatelem naszej wsi. W związku z tym na sobotę wizytę sam biskup zapowiedział – zauważa wnuczka Aneta. Zaszczytny skądinąd tytuł seniorki i związane z tym honory wyraźnie pani Wandzie “nie leżą”. Bo Wanda zawsze skromna była, od rozgłosu stroniła.
Zdaniem Anety komu jak komu, ale babci Wandzie tytuł “Silnej jak halny” przystoi w stu procentach. – Babcia jest niezniszczalna. Trochę kłopotów ze wzrokiem miała. Ale po operacji widzenie wróciło i teraz babcia książki bez okularów czyta – zauważa.

tekst: © Marek Kalinowski
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org