Scroll Top

Krystyna Bator

Misja Krystyna

K

rysia miała 22 lata, gdy została wdową, mąż nieboszczyk przyszedł we śnie i powiedział: podzielimy się dziećmi. Pół roku później zmarła ich córeczka.
Wszystko, co dotyczy Krystyny Bator z Rabki, jest jakieś… nietuzinkowe. Pani Krysia mieszka w budynku dawnego tartaku. Kiedyś całymi dniami “grały tu” piły i szumiał gater. Dziś pusty plac wyłożony betonowymi płytami i industrialny krajobraz robi trochę niesamowite wrażenie. Nastrój zmienia się diametralnie po przekroczeniu progu mieszkania. Ściany w pastelowych kolorach i te niesamowite drewniane krzesła… Gdyby ktoś potrzebował przysiąść przy zdejmowaniu lub zakładaniu obuwia, może się ulokować w… otwartej dłoni. – Zaraz, zaraz, to lewa czy prawa ręka – zastanawia się gospodyni. Prawa ręka to ta od witania, a lewa… od kasowania pieniędzy. Drugie z krzeseł stojących w przedpokoju przypomina do złudzenia pradawny tron, na którym mógłby zasiadać król wikingów. Pani Krysia krząta się po kuchni w stroju góralskim. Ci, co ją znają, wiedzą, że to żadna demonstracja na potrzeby sesji zdjęciowej. – Chodzę po góralsku, gdy tylko jest okazja, a nawet bez okazji. Kocham strój góralski od najmłodszych lat, mogłabym nawet w nim spać – deklaruje, na dowód przedstawiając czarno-białe fotografie, wykonane pewnie w latach pięćdziesiątych. Malutka Krysia Ciesielka ma za sobą urokliwe pienińskie krajobrazy z rodzinnej Szczawnicy i pozuje do zdjęcia wspólnie z tatą – też pięknie wyzdajanym po góralsku.

W swym niełatwym życiu Krysia wielką wagę przywiązywała do przeróżnych niewytłumaczalnych przypadków. Nigdy nie miała najmniejszych wątpliwości, że za pomocą znaków próbuje się z nią komunikować sam Wszechmogący. A były to znaki o różnym ciężarze gatunkowym: od osobistych tragedii, potrafiących nawet silną niczym sam halny osobowość złamać wpół jak zapałkę. Były też znaki mniejszej wagi, choć zasługujące na miano “cudów”. Bo jak wytłumaczyć, że Krysia posiada zdolność przyciągania metalowych przedmiotów. Nie raz, nie dwa – występy pani Krystyny paradującej z przyczepionymi do pleców ciężkimi kuchennymi warzechami były gwoździem w programie rodzinnych imprez.

Bardzo często “Najwyższa Instancja” daje Krystynie dowody swego istnienia w bardziej subtelny sposób. Choćby we wczesnym dzieciństwie. Krysia pochodzi z biednej góralskiej rodziny. Dom był pełen dzieci, a Krysia była najstarsza z rodzeństwa. Już jako parolatka musiała pomagać w kuchni, zajmować się młodszymi braćmi i siostrą i paść krowy. Właśnie przy pasieniu krów Bóg po raz pierwszy tak namacalnie dał Krysi znak, że nie pozostaje głuchy na jej prośby. Był piękny, letni dzień młodszy braciszek Krysi miał pod opieką śpiące niemowlę – urodzonego ledwie miesiąc wcześniej Władzia. – Coś mnie tknęło. Weszłam do domu i patrzę – Władzio nie płacze, w ogóle się nie rusza. Podeszłam bliżej, zaglądam do łóżeczka, a on tam leży twarzą w dół, przyciśniętą do becika. Dziecko było prawie czarne, nie oddychało. Krysia, choć miała zaledwie dziesięć lat, bezbłędnie zdiagnozowała, że stało się coś strasznego. Odwróciła dziecko, ale Władzio nie dawał znaku życia. – Pobiegłam do ciotki. Ona sama była sparaliżowana, ale doradziła, żeby go huśtać, podrzucać, potrząsać, otworzyć okno i drzwi. I tak biegałam po domu. To dziecko wydawało mi się strasznie ciężkie. Płakałam i głośno się modliłam do Boga, Matki Boskiej, Anioła Stróża. Prosiłam, żeby tylko Władzio zapłakał – oczy Krystyny wilgotnieją na wspomnienie wydarzeń sprzed z górą 60 lat. – Nie wiem, ile go tak nosiłam, ale wreszcie zapłakał. Jak ja wtedy Bogu dziękowałam!

Jeszcze dawniejsze wspomnienie, bodaj najdawniejsze, jakie utkwiło w pamięci dziecka. Wiele lat trwało, zanim Krysia pojęła jego znaczenie. Jesienią 1956 roku odwiedzała babcię. Wtedy z lasu wyłoniła się trójka bardzo podejrzanych mężczyzn. Krysia pamięta, że byli brudni, zarośnięci i bardzo zmęczeni. Na stopach mieli krwawe pęcherze. Ale babcia nie pogoniła ich z domu, tylko zaprosiła do izby, nakarmiła kapustą z grochem i pęcakiem. Krysia myślała, że to zbóje jacyś, że zaraz jej i babci krzywdę zrobią. Znów – swoim zwyczajem – zaczęła się modlić do Boga o ocalenie. Z przybyszami nie można się było porozumieć. Mówili w dziwacznym, obcym języku, jakiego Krysia nigdy wcześniej nie słyszała. O tym przedziwnym incydencie się w domu za wiele nie mówiło. Dopiero po latach fakty jakoś tak same się poskładały. Stało się jasne, że brudni zbóje, zostawiający krwawe ślady na posadzce, to węgierscy powstańcy, którzy po stłumieniu rewolty 1956 roku uciekali ze swojego kraju i przez Czechosłowację oraz Jarmutę dotarli aż do Szczawnicy.

Krysia dobrze sobie z nauką radziła. Gdy przyszedł czas wyboru szkoły, zdecydowała się pójść do Technikum Ekonomicznego w Nowym Targu. Zamieszkała w bursie, nauka szła jej całkiem dobrze. Raz w miesiącu, przy okazji “wyjazdowej soboty”, wsiadała w PKS i wyruszała w rodzinne strony. Żywot biegł jej całkiem beztrosko aż do pamiętnej soboty, kiedy to znów miała okazję wystawić na próbę Boskie Miłosierdzie. Tata Krysi – jak co dzień – poszedł do pracy w największym szczawnickim sanatorium – Górniku. Tata wiedział, że dyrektor placówki wyjeżdża na trzydniową delegację, dlatego postanowił zerwać się z dyżuru, żeby przywitać biskupa. Dostojnik kościelny miał przyjechać do Szczawnicy, by udzielić bierzmowania. Tata Krysi poprosił koleżankę, żeby go zastąpiła, i sam pobiegł do kościoła. Traf chciał, że niespodziewanie do zakładu wrócił dyrektor. Od razu zapytał o dozorcę, który tego dnia miał dyżurować w recepcji. Gdy usłyszał, że podwładny wita biskupa – wybuchł słusznym gniewem i… wyrzucił Ciesielkę z roboty. Dyscyplinarnie. Po dokończonym dyżurze tata wrócił do domu załamany. Krysia była nie mniej załamana niż ojciec. Utrata jedynego źródła dochodu całej rodziny oznaczała dla niej koniec mrzonek o maturze. W niedzielę rano Krysia poszła na pierwszą mszę do kościoła. Matka Boska Nieustającej Pomocy patrzyła z ołtarza zatroskanym wzrokiem. – Mówię do niej: wybieram się do dyrektora, na rozmowę, pomóż, Matko.
Krysia zastała dyrektora, gdy wracał ze śniadania. Kogo panienka szuka – zapytał uprzejmie. Powiedziała prosto z mostu, że jest córką Ciesielki, że ma w domu 5 rodzeństwa, że tata utrzymywał całą rodzinę, a bez tej pracy czeka ich nędza i głód. Na koniec Krysia gruchnęła na kolana i obłapiła dyrektorskie nogi. – Dyrektor ją podniósł, był poruszony, ale powiedział tylko, żeby się Ciesielka nazajutrz zameldował w gabinecie. – Tata został przywrócony do pracy, a dyrektor się dla nas taki dobry zrobił. Nawet paczki na mikołaja przysyłał. To był w gruncie rzeczy wspaniały człowiek, choć partyjny – pierwszy sekretarz – podsumowuje Krystyna. – Nie ma złych ludzi. Oni tylko czasami po prostu mają zły dzień…

Krysia szczęśliwie skończyła szkołę, zdała maturę. Pracy szukać nie musiała, to były takie czasy, że każdy absolwent na koniec edukacji dostawał skierowanie do konkretnego zakładu. Krysię skierowali do urzędu gminy w rodzinnej Szczawnicy. Była protokolantką, a dodatkowo udzielała kredytów w kasie ratalnej sprzedaży. Któregoś dnia na jej podwórko zajechał motocykl. Motocyklista podwiózł sąsiadkę, ale Krysi nie mógł ominąć bez słowa. – Podszedł i mówi, że mnie widział na poczcie i zastanawiał się, gdzie mieszkam.
Stanisław był operatorem w kinie “Pieniny”. Zapraszał Krysię na seanse. Oglądała filmowe szlagiery przez małe okienko operatorskie, a w 1967 roku, w drugim dniu Wielkiej Nocy był ślub. Jeszcze przed weselem młodzi rozpoczęli budowę domu. Wszystko się super układało aż do dnia, gdy Staś z młodszym bratem Krysi – Ludwikiem pojechali do Krościenka, do cegielni Bublika po cegły. Był środek lata, czterdziestostopniowy upał. Przy cegielnianym piecu panował piekielny żar. Nagle Staś wypuścił z rąk partię cegieł, osunął się się na ziemię i zsiniał. Próby reanimacji na nic się nie przydały. Staś nie żył. Miał ledwie 34 lata. Krystyna została wdową z maleńkim dzieckiem i drugim w drodze. Miała za sobą niespełna 22 lata życia. – Przywieźli mi go żukiem do domu. Nawet nie było trumny. Taki był czarny na twarzy. Lekarz powiedział, że to był wylew.
Śmierć Stasia była dla Krysi strasznym ciosem. Była właśnie w ciąży z drugim dzieckiem, gdy zmarły Stanisław przyśnił się jednej z krewnych. Zapowiedział bardzo spokojnie, że będą się musieli z żoną podzielić dziećmi. Stało się, jak powiedział. Córka Marysia przeżyła tylko pół roku. Od urodzenia była bardzo chorowita…

Doświadczona osobistą tragedią Krystyna długo nie myślała o układaniu sobie na nowo życia. Skupiła się na wychowaniu córki i pracy w Gminnej Spółdzielni. Nadal też codziennie rozmawiała z Bogiem. – Żyję dniem dzisiejszym. A jutro zostawiam Panu Bogu. Trzeba za wszystko dziękować, a nie utyskiwać. Dziękować nawet za krzyż. Zawsze mówię: daj mi, Boże, krzyż, ale pomóż dźwigać. No i pomaga.

Druga miłość dopadła Krysię znienacka na trzydniowym zebraniu członków Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego w Rabce. Kazik pochodził z Maniów i też był chłopskim działaczem. Był też od Krysi starszy aż o 26 lat. Mimo to bez trudu się dogadywali. W 1977 roku para wzięła ślub. A niedługo później przeprowadziła się do Rabki, gdzie Kazimierz za pieniądze z odszkodowania za grunty zabrane pod sztuczne jezioro kupił stary tartak i młyn. – Początkowo wynajmowaliśmy mieszkanie, a później dobudowaliśmy do tartaku część mieszkalną. Mąż miał całą rodzinę w Ameryce. Bardzo nam pomagali – opowiada pani Krysia. Dziś czasy wspólnej z mężem ciężkiej pracy w tartaku Krystyna wspomina jak przygodę życia. – Uwielbiałam to, że codziennie do nas przyjeżdżali ludzie. Do dziś spotykam naszych klientów i każdego wspominam z sentymentem – zaznacza. W grudniu 2012 Kazimierz doznał ciężkiego udaru -dokładnie w urodziny małżonki. Zmarł tydzień później. Krysia też ze zgryzoty zapadła na zdrowiu. Trafiła do szpitala z zatorem płuc. Lekarz powiedział: ma pani jakąś misję do wykonania, skoro zdołaliśmy panią uratować. Krysia do dziś zachodzi w głowę, co to też może być za misja.

Niedawno Krystyna wybrała się do kościoła na nabożeństwie różańcowe. W pewnym momencie z różańca wypadł wizerunek Matki Boskiej. – A pod spodem pokazał się święty Benedykt. Mówię sobie, że to musi być znak jakiś. W końcu to przecież patron Europy. A wiadomo, co się teraz na całym kontynencie dzieje. Trzeba patrzeć na znaki.

tekst: © Marek Kalinowski
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org