Wolność trzeba umieć szanować
dyby dzisiejszym ludziom przyszło żyć w czasach, gdy ja byłam młoda, nie poradziliby sobie. Technika dała nam wiele, ale zabrała więcej, znacznie więcej – przekonuje Silna jak Halny z Maniów.
Maria Jandura w przyszłym roku świętować będzie 85. urodziny. Jakie będą, nie czas o tym teraz myśleć. Dzień ważny, jest każdy – uważa. Ten jest dobry, w którym wszystko układa się dobrze, i ten, w którym o radość trudno. Od dwóch lat, od chwili śmierci męża, tych pierwszych jest jakby nieco mniej. To, co razem cieszyło, już nie wróci. – Takie życie – podkreśla.
Gdy miałam 4 lata, wybuchła wojna. – Pamiętam jak dziś, siedziałam przy oknie i patrzyłam, jak jadą jeden za drugim niemieckie auta – mówi. To był znak, że beztroskie dzieciństwo już się skończyło, czuła to, choć była najmłodsza z pięciorga w domu. -Ojciec przed wojną zaczął służbę w wojsku – opowiada. – Gdy Niemcy przyszli, on już służył w wojsku w Krakowie. Drugiego dnia po wybuchu wojny tam, gdzie był, spadła bomba i ziemia go przysypała. Nie tylko jego, było ich tam więcej. Na szczęście tatę po nalotach szybko odkopali, bo jego ręka wystawała na wierzchu, ale wielu nie przeżyło – dodaje.
Całą wojnę taty w domu nie było. Co się z nim działo i gdzie był, nikt nie wiedział.
Niemcy kontrolowali Maniowy. Mieszkali we dworze, skąd chodzili pod Hubę i pilnowali mostu. – Bali się, że partyzanci go podpalą i nie będą mieć przejazdu – wspomina pani Maria. – W domu była bieda. Jak mama coś zabiła i gotowała, trzeba było pilnować na drodze, kto idzie. Jak szli Niemcy, mama wszystko chowała. Przykrywała garnki, dom wietrzyła, żeby nie było zapachu gotowania. Na ręcznym młynku mieliło się owies i jęczmień, innego zboża nie było. Gdyby Niemcy przyszli, młynek rozbiliby na drobne kawałki – opowiada.
Ludzie żyli w strachu, w ciągłej obawie. Tych wspomnień nikt z pamięci pani Marii nie wymaże. Podobnie jak tych o dniu, kiedy o mało nie straciła życia. – Tato, jak poszedł na wojnę, na oknie zostawił małą butelkę benzyny. Byłam, jak to dziecko, ciekawa, otworzyłam ją i napiłam się. Zsiniałam cała. Mama z krzykiem pobiegła po sąsiadkę, gdy przybiegły, chciały się dowiedzieć, co się stało, ale ja nic nie mówiłam. Po chwili zorientowały się, co zrobiłam. Sąsiadka miała w stajni krowę udoiła i przyniosła mleka. Wlali mi je do ust, po jakimś czasie mi przeszło – opowiada.
Tata Franciszek wrócił do Maniów w 1945 roku. Przyszedł z Węgier. Czy pracować musiał u Niemców, czy może spędził ten czas w obozie, tego pani Maria nie pamięta. Pamięta tylko radość, jaka w domu zapanowała, gdy się pojawił. Początkowo nie odstępowała go i chodziła za nim krok w krok. Potem z wielką fascynacją patrzyła na to, czym się zajmuje. – Tata prowadził w ogrodzie stację meteorologiczną. Był u nas wiatrak i specjalna skrzynka z termometrami, cztery były w środku, cztery na ziemi – różnej długości. Z nich tata spisywał temperaturę. Krótkofalówką nadawało się dane na Turbacz, a oni stamtąd przekazywali to dalej, do Krakowa – wspomina.
Do szkoły za długo nie chodziła. Były przecież inne obowiązki, musiała pomagać rodzicom przy gospodarstwie. – Gęsi i krowy się pasło od małego – mówi.
W 1959 roku wyszła za mąż za Franciszka. Zgodnie przeżyli 56 lat. – Mogłam liczyć na wsparcie męża. Kłótnie, wiadomo, zdarzały się, ale szybko po nich się godziliśmy – podkreśla. Pani Maria miała siedmioro dzieci – czterech synów i trzy córki. – Po ślubie okazało się, że mąż jest chory na płuca. Mieliśmy już dwoje dzieci, gdy poważnie zachorował. Prątkował. Pojechaliśmy do Zakopanego, gdzie przeszedł operację. Dwa lata spędził w szpitalu. Gdy tam był, zachorowała również córka – Ewa, która się od niego zaraziła. Wylądowała w szpitalu w Rabce z rozedmą płuc. Ktoś mi wtedy w szpitalu powiedział, że powinnam się postarać o zapomogę w gminie. Poszłam do wójta i opowiedziałam mu o chorym mężu i córce. Usłyszałam od niego, że jak ktoś narobił se dzieci, to niech se je teraz chowa. Drugi raz nie poszłam z prośbą. Choć było ciężko, wszystkie dzieci wychowałam – zaznacza.
Po jakimś czasie, gdy mąż wrócił do domu, musiał razem z panią Marią zmierzyć się z przeprowadzką i budową nowego domu. Stare Maniowy miały zniknąć z mapy. – Mieszkałam na samym końcu wioski, przy głównej drodze. Do szkoły szło się jakieś dwa kilometry, do kościoła było może pół kilometra dalej – wspomina. – Ludzie byli zupełnie inni. Sąsiedztwo było za sobą. Żyło się zgodnie. Innym pomagało się w polu czy przy budowie. Dookoła było zielono, od rana ptaszki śpiewały. Teraz do sąsiada nie wejdziesz, jak cię nie zaproszą, tam tego nie było. Gdy przyszedł wieczór, sąsiedzi siadywali na ławki. Robiło się gwarno, ktoś pożartował i jakoś było milej. Szliśmy do kościoła, jak schodziliśmy śpiewając, to przez całą wieś się niosło, a echo po lasach odbijało dźwięki. Jak nastała telewizja, powoli zaczęło się to zmieniać, ale jeszcze wesoło było – wspomina.
Wybudowali dom w nowych Maniowach, na Borcoku, gdzie kupili plac. Pani Maria z domu przynosiła pracownikom jedzenie, dzień w dzień chodziła z garnkami dwa kilometry. – Pracownicy nie byli od nas z wioski, ale z rożnych regionów. Murarze przyjeżdżali z Frydmana, a ci, co dach przykryli, z Łapsz. Byli też pracownicy z Cichego. Budowa trwała dwa lata. Na wiosnę w 1980 roku przenieśliśmy się na Borcok – opowiada. Zabrali to, co mogli, na nowe Maniowy. To, co oni i inni z wioski zostawili, nocami wynosili szabrownicy.
Gdyby dziś pani Marii ktoś zaproponował powrót do dawnego domu, do starych Maniów, nie zastanawiałaby się ani minuty. – Teraz mamy wszystko. W sklepie możemy kupić, ale jakie to jest? Szkoda słów, dawniej wszystko było swoje. To, co się jadło, było uczciwe, nie to, co teraz. Żyliśmy biedniej, ale zdrowiej. Teraz mamy wolność, ale czy ją szanujemy, doceniamy? Raczej nie. Gdyby dzisiejszym ludziom przyszło żyć w czasach, gdy ja byłam młoda, nie poradziliby sobie. Technika dała nam wiele, ale zabrała więcej, znacznie więcej – podkreśla.
tekst: © Aneta Dusik
foto: © Bartłomiej Jurecki
Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.
2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org