Scroll Top

Franciszek Pawlikowski Wróblok

Samotność kruszy kamień

C

hłop ma być twardy, baba robotna. Jak będziesz mieć dryg, to w życiu ze wszystkim się uporasz. Tylko nie z samotnością.
Franciszek Pawlikowski Wróblok urodził się w 1931 r. 
Siedzimy w starym gospodarstwie w Białym Dunajcu, gdzie dom budował jego dziadek. Ale Franciszek nie rad tej chałupie. Może dlatego, że jego gazdówka w Bańskiej. Może dlatego, że serce zostawił w Bieszczadach. Najpewniej temu, że samotny w izbie jak palec, odkąd swą żonę pochował. Kawał życia spędził w Bańskiej, bo tam siedziała jego ślubna, Nela Gutt Mostowa.
– Drobniutka była, malutka, ale robotna taka, że drugiej takiej ze świecą szukać – gdy wspomina swą kobietę, oczy mu się szklą. Całe życie pracowali razem na gospodarstwie, a dzięki jej wyprawie za Wielką Wodę, Franciszek był pierwszym bacą, który po Podhalu jeździł białym polonezem. Żona, po przyjeździe z Ameryki, auto mu kupiła.
– Pisała się Aniela, ale od zawsze wołaliśmy ją Nela, na Podhalu nie było drugiej takiej – podkreśla Franciszek. I dodaje z łobuzerskim uśmiechem, że jakby nie ta jedyna miłość, to chodziłoby się przed laty na dziewki. A tak to dziś człowiek siedzi sam.
Krząta się po izbie. Podpiera tęgą, pasterską laską. Kulką. Sprząta stół. Przynosi stare fotografie. Pokazuje gdzie on, gdzie jego kobieta. Ze zdjęć spoglądają piękne, młode, roześmiane twarze. Drobna brunetka. I on, z kolegami. Rozśpiewani.
Od małego bacował. Już sam nie pamięta, czy miał 5 czy 6 lat, jak poszedł pomagać na bacówce.
– Murzańscy z Gronia bacowali, moja babka Murzańska była. Paśli w Morskim Oku, na Rusinowej Polanie – przypomina Franek Wróblok. Dwa miesiące tam siedział. Stryjek dyrygował. Ale co to była za bacówka: dziura w ziemi, skały, nad głową parę desek. Zwykła tatrzańska koliba. Materac się na skałę rzuciło i tyle.
– No ba jak, za Mnichem my bacowali, na Morskim Oku – dodaje Pawlikowski. – Gumiaków nie było, na bosko się ganiało. Na Zgorzelisku, jak przyszedł taki płony rok, to kilka tygodni lało. Zapalenie okostnej dostałem.
Siedem roków mu stuknęło, do szkoły się poszło, tych parę klas zrobiło i musiało starczyć. Jego ojciec był z Dunajca, dziadek też. Franciszek się wżenił w Mostowych, dali mu tę małą dziewczynkę. To z Nelą gospodarzył.
Dryg do bacowania to dostał tak ze 3 lata po ślubie. Mieli już duże gospodarstwo, 10 krów. Mleczarnia mleko brała. Ale potem wszyscy szli na Bieszczady z owcami. To i on poszedł. Jechało ich ze 200 baców, prawdziwych gospodarzy, nie dziadów. Do pociągu wchodziło 2 tysiące owiec.
– Całe Bieszczady my zajmowali, a ja byłem na samiuśkiej ruskiej granicy. Z jednej strony my byli, z drugiej Ukrainki. Jak się który tam zapatrzył, to strzelali Ruscy do juhasów – uśmiecha się Franciszek Pawlikowski.
Dwa dni się jechało do Ustrzyk. Ładowało się owce w Poroninie, Szaflarach, Czarnym Dunajcu. Po wszystkich stacjach. Potem do Chabówki, Sącza, Zagórza, do Ustrzyk Górnych. I dalej 30 km lasami na pastwisko, bo nie było drogi. Jak ze serem jechali, to trzeba było mieć mocne konie. Płone by przez błotniska nie przeszły.
Niedźwiedź był raz taki nad Sanem, za Tarnawą, że strach. Wieczorem wlazł na jabłoń, jak wielkie bacowskie psy podbiegły, a on ryknął na nie, to uciekały z piskiem. Wilki chodziły, że watrę całą noc musieli palić, dyżurować. Niedźwiedzi na Bieszczadach dużo. Od wilków trza się było bardzo strzec.
– Tam bym dziś chciał być – rozmarzył się stary gazda. – Tam się gnało nie 100, 200 owiec, ale tysiące. Po całych Bieszczadach my pasali. Bo każdy na Podhalu miał owce. Mój syn Stanisław Pawlikowski na Bańskiej ma dziś tylko 300 owiec. No, jeszcze 20 krów. Przy gospodarce od rana do wieczora trza robić. Staszek dobrze gazduje, chce mieć 50 krów.
Na bacówce radowało go towarzystwo, byli koledzy, juhasi. Pośpiewało się, ku babom nie poszedł. – Jaką mi dali, tom się musiał ożenić. Jakby mi się wróciło, to bym se użył na świecie – śmieje się, a w oczach iskierki błyskają, żeniłby się tu i tam.
Na św. Michała trzy dni z bacówki szli na pociąg. Ładowało się w Ustrzykach 2 tys. owiec. Potem z innych miejscowości odbierało się kolejnych baców i stada. Takie to były wypasy.
– A dzisiaj nie ma nic – dodaje gazda. – Nie było jednej chałupy bez owiec. Bez krów. A dziś? Tylko pensjonaty.
Wspomina jak wieczorami schodzili się z sąsiadami z harmonią. Była zabawa, śpiew, kobiety piórka darły. Ale to minęło. Za 100 lat świat się tak zmienił do góry nogami, że jakby kto z grobu stary wstał, to by nic nie poznał.
Jak skończyło się bacowanie w Bieszczadach, to na Sudety pojechał pooglądać. Sporo baców tam jeździło, ale on wybrał Jaworki, na 5 lat, a potem lotnisko w Nowym Targu, tam 10 roków pasał. Co zarobił, to dokupywał pola, kolejne hektary. Ale ceny były inne. Ludzkie. Teraz za ar 50 tysięcy trzeba płacić.
Córkę wydał, ale jej się pomarło na raka, dwa lata temu. Tak że mu syn został, a wnuki – jak dęby. Który do chałupy wchodzi, to się schylić musi w progu, choć przecie drzwi nowe, duże. Jeden na gospodarce chce zostać, a dwóch tak się w mechanikę wdrożyło, że auto za autem im do zakładu przywożą. Robić nie nadążą.
– Jeden wnuk miał 20 lat, Jędruś, ale umarł. Jak srebro żywy, komendant straży. Przyszła noc. Położył się i usnął. Coś ze sercem miał – dodaje Pawlikowski.
Franciszka też serce przyciska. Tłumaczy, że gorzałki by polał, ale on nie może, bo tabletki łyka. Nasercowe. A ja nie mogę, bo kierowca.
Tak siedzimy i wojnę wspominamy. Pamięta każdy szczegół. Moglibyśmy dzień po dniu wspominać.
– Jeszcze nie było światła, Niemcy prąd kładli, drogi robili, gazdowali dobrze – ale bieda była straszna. Ojców brat na kolei robił. Dostawał chleba. Jak przyniósł, dał po kromce, to Jezus Maria. Jaki dobry może być chleb – do dziś pamięta ten smak.
A poza tym, był ręczny młynek, mełło się jakieś zboże, żyto czy owies. I robiło się podpłomyki. Do tego kapustę. Ot, całe wojenne jedzenie.
Historii wojennych pamięta moc. Najgorsza – ta z zamordowaniem Władka Mostowego. Bali się go Niemcy i folksdojcze okrutnie. Bo mocarny był chłop. Raz w bitkę się wdał w knajpie z folksdojczami. Rozbroił ich i pobił. Mieli na niego oko i go dopadli. Na Wielki Piątek pojechał rowerem do Zakopanego do fryzjera. Ale nie dojechał. Zasadzili się na niego i zastrzelili.
Jak go zabili, to przyjechali do rodzinnej chałupy. Już nie strzelali, siekierę wzięli i zakatowali dziadka, babkę, Jaśka, Franka. W jeden dzień czterech zarąbali. Portfele z pieniędzmi zabrali, pojechali do karczmy w Szaflarach. Tam pili. Ale dwóch synów, co przeżyło, pojechało do Zakopanego na Gestapo dowiedzieć się co się stało. Niemcy, jak usłyszeli o siekierach, pojechali do Szaflar, o nic nie pytali tylko rozstrzelali morderców. Folksdojczów.
– To przecież nasi sąsiedzi byli. Polacy Polaków bezbronnych siekierami pomordowali, krew po ścianach tryskała. To Niemcy zrobili sprawiedliwość – zasępia się Franek.
Dziś słabuje. Sił mu brak. Poszedłby w świat, bo płono się jednemu żyje. Dzień wolno jak rok mija. Noc jeszcze dłużej. Bo coś spać nie daje. Pochodzi po nocy. Gorzałki nie może. Bo serce szwankuje. Wody popije. Spać próbuje. Do Boga westchnie.
Rzucamy jeszcze okiem na kilka zdjęć. Książeczka wojskowa starszego zwiadowcy z Grudziądza. Dyscyplina była straszna we wojsku. Wspomina też jednego z Mostowych, co go uczyli na księdza. A ten nie chciał sutanny. Jak przyjechał na urlop, to sobie na maszynie specjalnie palca uciął. Bo nie wolno było być księdzem z taką wadą. To potem miał 3 żony. Franciszek mruga okiem. Tłumaczy. Jakby to wiedział co wie, i to umiał, co umie, to inaczej by sobie życie przeżył. Ale podkreśla, że nie choroby, nie cierpienia, ale najgorsza na starość jest samotność.
– Wolałbym, żeby Nela, choćby kaleką była, ale by sobie tu leżała przy mnie, żebym się miał do kogo odezwać, a nie taki sam żyć – mówi na pożegnanie.

tekst: © Rafał Gratkowski
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org