Scroll Top

Ludwik Młynarczyk

Płanetnik

S

zedł do Kiczor w odświętnych butach na podeszwie z bydlęcej skóry. Zanim pokonał 14 kilometrów z Jabłonki, lakierki nadawały się do kosza. Wcale się tym nie przejął – nie miał zamiaru wracać…
Dla jednych Kiczory to był przysiółek gdzieś za lasami pod Babią Górą – zapomniany przez Boga i ludzi. Dla Ludwika to była kraina, gdzie wystarczy uchylić okno, by posłuchać orawskiej muzyki, gdzie dzieci w szkole mówią śpiewną orawską gwarą i zanim pójdą do spowiedzi, przybiegną cmoknąć nauczyciela w rękę na przeprosiny.

Swoje nauczycielskie wykształcenie Ludwik traktował jak powołanie. Do dziś się egzaltuje, gdy mówi o początkach w zawodzie. A przecież miał pasać krowy gdzieś na wysokim “brzyzku” w rodzinnej Tylmanowej – taką przyszłość widzieli dla niego rodziciele. Widzieli w nim gospodarza, który przejmie prowadzenie rodzinnej gazdówki. Ludwik miał jednak inne plany. Zapatrzył się trochę na starszą siostrę, która chciała się kształcić i poszła do zakopiańskiego Liceum Pedagogicznego. Ludwik nie miał odwagi powiedzieć o swych planach rodzicom. Na egzaminy wstępne wymknął się ukradkiem. Wcześniej podwędził z domu kawał owczego sera, który bez większych trudności spieniężył na targu w Krościenku. Zarobek z ledwością wystarczył na autobus do Miasta, a stamtąd na kolejowy bilet do Zakopanego. 
– Ale byłem zestresowany. Pierwszy raz w życiu jechałem autobusem, pociągiem zresztą też – wspomina dziś dostojny starszy pan osiemdziesięciu wiosen. Na egzaminy dotarł haniebnie spóźniony. Gramatyka i rachunki poszły mu doskonale, ale tak naprawdę do przyjęcia do szkoły skłoniła komisję Ludwikowa gra na skrzypcach.
Nauka w liceum, zdobycie matury i nauczycielskiego fachu było dla chłopaka z zagubionego w Gorcach Kotelnicy – epokową wręcz zmianą, gigantyczną nobilitacją skłonną niejednemu młokosowi poprzewracać w głowie. Ludwik był jednak poukładany. Nie zapomniał, co oznacza ciężka praca. Dzień kończył i zaczynał pacierzem. A w naturze miał jakieś takie instynktowne przywiązanie do prawdy. W czasach stalinowskich to kariery wcale nie ułatwiało…
– Podczas pierwszego spotkania kierownik mnie poinformował, że szkoła w Kiczorach jest świecka, dlatego nie ma tu miejsca na krzyże i lekcje religii. Nauczyciel nie może ulegać wpływom kościoła, za to powinien pamiętać, że Polska zawdzięcza bardzo dużo Związkowi Radzieckiemu. 
Patetyczną, partyjną przemowę Ludwik puścił mimo uszu, za to informacje o miejscu swej nowej pracy wyławiał chciwie. Szkoła numer pięć miała dwa dydaktyczne pomieszczenia na parterze i mieszkanie na piętrze, które zajmował kierownik z rodziną. W budynkach gospodarczych szef placówki trzymał kury i świnie. W szkole nie było prądu. Zajęcia były łączone. Przerwa w lekcjach była jak kierownik palił papierosa i spacerował po korytarzu. Gdy rzucał peta w kąt – dzieci wracały do klasy. Ludwik miał pracować 36 godzin tygodniowo i nauczać: historii, geografii, wychowania fizycznego i śpiewu. 
– Do szkoły uczęszczały dzieci z Kiczor, ale też z Lipnicy Wielkiej i Lipnicy Małej. Najstarszy uczeń był z rocznika 45, zaledwie pięć lat młodszy ode mnie – wspomina pan Ludwik.

Dla przeciętnego absolwenta liceum pedagogicznego, skierowanie do pracy w Kiczorach byłoby zesłaniem. Dla Ludwika ten zapomniany przysiółek był ziemią obiecaną. – Wiele się nauczyłem o Orawie od mojego szkolnego kolegi Andrzeja, który stąd pochodził. Szczególnie urzekła mnie jego gwara, taka śpiewna, łagodna, zupełnie inna od naszej Tylmanowskiej. No i przyśpiewki, których się u nas nie słyszało – zamyśla się pan Ludwik.
Pierwsze wrażenia? Nie było szosy w Kiczorach. Po nieutwardzonej drodze przejechał co najwyżej wóz o okutych żelazem kołach, zaprzężony w krowę lub wołu. Nie było tu prądu. Najbogatszy gazda miał młyn i piłę tarczową napędzaną siłą wody. Wyrabiał gonty. W niedzielę do kościoła ludzie chodzili boso. Obuwali się przed wejściem. Mieli za to wielki szacunek dla: księdza, sołtysa i… nauczyciela.

Ludwik niemal natychmiast zżył się z tą niewielką społecznością. Pomogły mu jego wiejskie korzenie. – Kiedyś jednemu z gazdów naklepałem kosę. Był w szoku. Innym razem pomogłem przy sianokosach. Ludzie widzieli mnie w kościele. A jak zacząłem dzieciakom w szkole przygrywać na skrzypcach po góralsku – wszelka nieufność stopniała. Władza komunistyczna przysłała nam nauczyciela, który gra po naszemu – ludzie nie mogli wyjść z podziwu.
Ale częściej z podziwu nie mógł wyjść Ludwik. Zbliżał się odpust 18 października. Krótko przed tą datą młodego nauczyciela odwiedzała cała pielgrzymka uczniów. Każdy podawał rękę, niektórzy próbowali nawet cmoknąć dłoń nauczyciela, przed czym ten się skutecznie bronił. To miał być gest przeprosin przed odpustową spowiedzią. 
– To się strasznie kierownikowi szkoły nie spodobało. Dąsał się, że nauczyciel to nie biskup ani ksiądz. Przypominał, że szkoła ma być świecka. Specjalnie się tym gderaniem nie przejmowałem. Nadal brałem udział w uroczystościach kościelnych. Proboszcz był zadowolony, że się trafił nauczyciel, co ma Boga w sercu.

Już w pierwszym roku swej pracy Ludwik zaczął formować z najbardziej uzdolnionych muzycznie uczniów orawską muzykę. Talent przybysza docenili też starsi. Okoliczni muzykanci szybko dostrzegli, że nauczyciel jest bardzo zdolnym muzykantem. Każdy grajek stawiał sobie za punkt honoru, żeby zagrać z Ludwikiem. Koniec końców przy szkole powstał zespół regionalny. 
– Na andrzejki już śpiewali i tańczyli: polki, czardasze, walczyki. To były prawdziwe andrzejki z prawdziwymi wróżbami. Wykorzystałem to wiele lat później podczas Międzynarodowego Festiwalu Folkloru Ziem Górskich, gdzie właśnie wróżby andrzejkowe odtworzył zespół Emila Miki z Lipnicy Wielkiej.

Już po kilku miesiącach życia w Kiczorach Ludwik poczuł się na nowym miejscu tak pewnie, że zaczął na poważnie myśleć o ożenku. Siostra nauczycielka pracująca w pobliskiej Zubrzycy – próbowała wyswatać go z jedną ze swoich koleżanek. Gospodyni, u której nauczyciel wynajmował mieszkanie, widziała go w związku ze swoją wnuczką. 
A Ludwikowi wpadła w oko Marysia. Zobaczył ją jak szmatę płukała w potoku: długie czarne włosy, ładne nogi. W pewnym momencie miotła dziewczyny wpadła do wezbranego potoku i odpłynęła z nurtem. Ludwik ruszył na pomoc i kilkadziesiąt metrów dalej wyłowił narzędzie. Młodzi od razu wpadli sobie w oko. W podzięce za uratowanie miotły Ludwik został zaproszony na herbatę. Niedługo później były zrękowiny, plany na wspólne życie. Przyszły teść przyobiecał młodym plac pod budowę domu… A tu nagle przyszło na adres Ludwika wezwanie do odbycia dwuletniej służby wojskowej. 
– Nie wszyscy patrzyli przychylnie na nasz związek. Marysia była wiejską dziewczyną, a ja nauczycielem. To były jeszcze czasy piętnowania takich mezaliansów – wspomina ze śmiechem pan Ludwik. Przypomina sobie, jak się musiał ze swych matrymonialnych zamierzeń tłumaczyć w Wydziale Oświaty. Rodzina Marysi też miała wątpliwości. – Tylko obiecaj, że jej nie zostawisz – domagał się jednoznacznych deklaracji przyszły teść Ludwika. 
Bilet do wojska był całkowitym zaskoczeniem. Komisja poborowa zakwalifikowała Ludwika do trzeciej kategorii. Z takim orzeczeniem się zwykle do służby nie szło. Dlaczego młody nauczyciel został powołany w szeregi Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego – można się tylko domyślać. Prawdopodobnie chodziło o wyprostowanie mu moralnego kręgosłupa. Ludwik miał pojechać we wciąż niespokojne Bieszczady, gdzie nadal aktywnie przypominała o sobie Ukraińska Powstańcza Armia… Choć nikt z bliskich nie wierzył, że związek Ludwika i Marysi przetrwa “wojenną” próbę – dwa lata później świeżo upieczony cywil Ludwik pierwsze swe kroki skierował do chałupy narzeczonej w Kiczorach.

Wrócił z wojska w 1963 r., a rok później, 13 stycznia odbył się ślub. Później zapanowała proza życia. Budowa domu, granie po weselach. W tym samym roku przyszła na świat pierwsza córka – Danuta. 
Kapela, stworzona przez Ludwika, odnosiła coraz większe sukcesy. Jemu samemu też właściwie nic nie brakowało poza… pieniędzmi. – Ciężko było wyżyć z nauczycielskiej pensji i jeszcze budować dom. Rodzice trochę pomagali, ale i tak było ciężko. Wpadałem na różne pomysły. Zbierałem na ten przykład grzyby. Za dwa kilo prawdziwków można było dostać nawet 2 tysiące, a moja pensja to było jakieś 500 zł.
W latach sześćdziesiątych ogólnopolska prasa rolnicza ogłaszała konkursy na różne teksty traktujące o bieżących problemach. Nagrody były naprawdę atrakcyjne. Maszynę do szycia młodzi małżonkowie dostali za tekst Ludwika “Jak ułatwiamy prace kobietom”. Wygraną za artykuł o tym, jak to GS pomaga w rozwoju rolnictwa, była koparka, którą Młynarczykowie natychmiast spieniężyli. – W jednym roku wygrałem 6 konkursów. To był pieroński zastrzyk gotówki – wspomina ze śmiechem pan Ludwik.
Oprócz dorobku, Ludwik angażował się we wszelkie społeczne inicjatywy. Oczywiście, na pierwszym miejscu było muzykowanie. O Muzyce Ludwika Młynarczyka zrobiło się głośno w całej Polsce. Były występy w telewizji, udział w festiwalach i państwowych uroczystościach. Ludwik angażował się w elektryfikację, budowę remizy, zespół harcerski, w swojej szkole założył grupę teatralną i Kapelę Heródki. W dodatku przez kilka lat był w Kiczorach sołtysem. Takie zaufanie do przybysza “z Polski” było ewenementem i świadczyło, że lokalna społeczność ostatecznie uznała, że Ludwik jest “swój”.
Jednak, że nie samym: chlebem, nauczaniem i muzykowaniem żyje człowiek – nieliczne wolne chwile Ludwik poświęcał jeszcze jednej nietuzinkowej pasji – przepowiadaniu pogody. Z tego powodu w Kiczorach przylgnęło do niego miano “Płanetnika”. Dla Ludwika przepowiadanie aury jest naturalne. W krew weszły mu obserwacje zwierząt, roślin, zjawisk. Każde może być przesłanką pozwalającą przygotować prognozę. Takie kury, co to wcześnie idą spać, albo kogut drący się wniebogłosy na grzędzie, iskrzące się węgle w piecu, liście bukowe, igły jodłowe, cebula albo Babia Góra, zwana przez miejscowych “Babką”. Święci też pomagają w przepowiadaniu pogody. Święty Jan na ten przykład przewiduje zimę. Jeśli jest ciepły, to w Boże Narodzenie przymrozi. Święta Łucja dla odmiany nadchodzące lato prognozuje. Tegoroczne… będzie niestabilne, czasami chłodne, czasem upalne, a czasem deszczowe. – To żadna wiedza tajemna. Tata mi wszystko pokazywał, resztę wyczytałem z książek…

– Ale czy ja jestem twardy jak skała… No nie wiem. Ostatnio trochę biduję. Zdrowie szwankuje – zastanawia się wcale nie na żarty Płanetnik z Kiczor. – Jak ty nie jesteś twardy jak skała, to kto jest – wtrąca z przekonaniem Ludwikowa córka.

tekst: © Marek Kalinowski
foto: © Bartłomiej Jurecki 

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org