Scroll Top

Andrzej Bukowski Palorz

Wszyscy święci Palorza

D

la artysty nie ma chyba większego wzruszenia niż to, kiedy do figurki spod jego ręki ludzie zaczynają się modlić.
Rzeźby Andrzeja Bukowskiego Palorza są w kilkudziesięciu kościołach. Wielu wysłuchały już modlitw, ludzie powierzyli im niejeden sekret. Czasem do artysty docierały nawet sygnały, że te prośby wyszeptane przed figurką, którą zrobił, zostały wysłuchane. Pan Andrzej niechętnie o tym opowiada. Tylko tajemniczo się uśmiecha.
Talent ma po ojcu, który był cieślą. Do dziś z sentymentem wspomina konia na biegunach, którego ojciec zrobił mu w dzieciństwie. Pamięta też, że ładnie rysował.- Ale dawniej ludzie nie rzeźbili tak jak dzisiaj, robili praktyczne rzeczy. Tata miał warsztat stolarski potrafił zrobić meble, chodził budować domy – opowiada. – Musiał zarabiać na życie, bo było nas siedmioro rodzeństwa, nie przelewało się w domu – wspomina. Ojciec zmarł, kiedy Andrzej miał 13 lat.
To, że nie zaprzepaścił swoich artystycznych talentów, zawdzięcza nauczycielowi z podstawówki, który uczył plastyki. – Pan Merlak kazał nam kiedyś przynieść na lekcje szare mydło i w mydle właśnie powstały moje pierwsze rzeźby – opowiada. Potem, już za kawalerki, spotkał na swojej drodze kolejną osobę, która wpłynęła na rozwój jego artystycznych pasji. To był sąsiad, który skończył Liceum Plastyczne im. Antoniego Kenara. Andrzej często podglądał, jak maluje, jak gruntuje płótno. Zaczął sam malować. Jednak zawsze najbardziej ciągnęło go do rzeźby. Rzeźbił w bryle gipsu nożem. Potem dopiero zaczął wykonywać prace w drewnie.
Wyuczył się na murarza. Ale po powrocie z budowy dla relaksu siadał i rzeźbił. – Kiedyś budowaliśmy kościół w Krakowie, po robocie brałem sobie kawałek drewna i rzeźbiłem. Zobaczyła to jedna profesorka, która była rzeźbiarką, i przyniosła mi swoje dłuta, pożyczyła mi je – wspomina. To były lata 70., sklepy artystyczne nie były dostępne dla każdego. Pani profesor, zachwycona talentem górala, pomogła mu też w zakupie pierwszych profesjonalnych dłut. Jego prace zaczęli doceniać także inni. Zaczęły się pojawiać pierwsze zamówienia. W latach 80. otworzył swoją pracownię artystyczną. Najwięcej zamówień realizował dla kościołów, jego prace zaczęły kupować także prywatne osoby, kolekcjonerzy.
Dziś jego rzeźby są w kilkudziesięciu kościołach – w Warszawie, Krakowie, Łodzi, Mińsku Mazowieckim i wielu innych miejscach. Najbardziej lubi wykonywać madonny.
Jego figura wyrzeźbiona do kościoła w Ślęży zyskała nawet miano Matki Boskiej Ślężańskiej. W Kościele św. Zygmunta w Warszawie jest kilka 1,5-metrowych rzeźb, które wyszły spod dłuta górala z Kościeliska – m.in. postać św. Antoniego, Józefa, Alberta. – To dla mnie bardzo ważna realizacja – podkreśla.
Zdradza, że zanim sięgnie po dłuto, dużo myśli. Potrzebuje skupienia, żeby przetrawić temat. – Czasem jakaś podpowiedź przychodzi we śnie – zdradza. – Samo rzeźbienie to forma modlitwy, medytacji – mówi. Często do wykonanych już prac wraca, poprawia. – To pracoholik – kwituje krótko żona Małgorzata, która jest pierwszym krytykiem każdej jego nowej pracy. Mąż liczy się z jej zdaniem, choć nierzadko dyskusje są gorące. – Andrzej cały dzień spędza w pracowni, a nawet wieczór, kiedy jest już w mieszkaniu, myśli i kombinuje, co by tu poprawić, udoskonalić – dodaje.
Kiedyś artysta z Kościeliska otrzymał nietypowe zamówienie. Miał wykonać kilka stacji krzyżowych do jednego z kościołów w Rzymie. – Poprosił mnie o to polski ksiądz. W kościele była kradzież i złodzieje ukradli kilka starych rzeźb. Trzeba było dorobić tak, żeby pasowały do pozostałych – opowiada. Rzeźbiarz z Kościeliska podjął się tego niełatwego zadania. Zleceniodawca był zadowolony, góral usłyszał nawet, że jego stacje są ładniejsze od oryginalnych.
Andrzej Bukowski Palorz nie jeździ na wczasy, jeżeli już wyjeżdża, to na plenery. – Mam pracę, która jest jednocześnie moją pasją, dlatego nie muszę od niej uciekać w odpoczynek – tłumaczy. – Do szczęścia wiele nie potrzebuję. Według mnie człowiekowi do szczęścia potrzebne jest zdrowie i praca. Nic więcej – twierdzi. – I żeby był ktoś, komu będzie to wszystko można przekazać – dodaje po chwili. – Mój syn Wojtek, jak był mały, stale za mną chodził i we wszystkim mnie naśladował – opowiada. Dziś zajmuje się snycerką i – według ojca – jest w tym dobry, 6-letni wnuk Konrad też już zagląda do pracowni dziadka i chwyta za dłuto. – Ma talent – przekonuje pan Andrzej, pewny, że znalazł już kontynuatora swoich artystycznych pasji.

tekst: © Beata Zalot
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org