Scroll Top

Maria Chmielak

Mój chrzestny "Ogień"

S

zła do ślubu odziana w aliancki spadochron, a gdy przyszło chrzcić siódme dziecko – chciał prosić w kumy Jaruzelskiego.
Chmielaków w Knurowie nie brakuje. Ponoć kiedyś zakonnicy się tu osiedlili i chmiel uprawiali. Od nich uprawę ludzie przejęli i stąd tych Chmielaków tylu. Maria Chmielak dobiega dziewięćdziesiątki. Jest szczuplutka i bardzo oczytana. O swej rodzinnej ziemi wie prawie wszystko. Nazwa wioski się wzięła od knurów na ten przykład. Bo plaga dzików ludziom jeszcze za czasów Marysinego dzieciństwa dokuczała. Jak był urodzaj i gospodarze pięknej pszenicy się dochowali, to nocą przychodziły knury i przed brzaskiem całe pole obracały w perzynę. Ludzie radzili sobie ze “świntuchami” po swojemu. Dziadek Marysi kopał doły na 2 metry długie, półtora szerokie i kolejne półtora – głębokie. Przykrywał dziadek te dziury gałęziami. A dziki chodziły całymi stadami. Czasami to się do jednej dziury i 5, i 6 sztuk naraz łapało.
Albo skąd się wzięła w Knurowie Babia Góra? Pani Maria nie liczy na odpowiedź i już snuje opowieść o przybłędzie, który się tuż za wsią na wzniesieniu osiedlił i chałupę pobudował. Wkrótce się też ożenił i spłodził dziesięcioro albo i więcej dzieci. Same córki. Stąd Babia Góra. – Te wszystkie historie to mi w głowie cały czas siedzą. Czasami w nocy to się tak natrętnie wracają, że spać nie mogę. Wstaję nad ranem i biorę do ręki koronkę. Jak zacznę odmawiać Różaniec, to się dopiero uspokoję.
Większość z tych “niedających spać” historii Maria w książkach wyczytała. Strasznie czytać lubiła. I uczyła się świetnie. Jak pani w szkole kazała Biblię przeczytać, to Marysia grubą księgę przeczytała. Jak w 1939 roku przyszli Słowacy i trzeba było uciekać na polanę, to Marysia nie płakała. Zapłakała dopiero, jak po Słowakach Niemcy wkroczyli i zaczęli ze szkoły książki zabierać. – Żona znajomego inżyniera mnie uspokajała. Ona mądra kobieta była, po uniwersytecie. Mówi: my książek dość mamy, to ci damy. Tylko nie pokazuj nikomu.

Oprócz Boga i książek to jeszcze do wojska ma pani Maria wielki szacunek. Bo tak jakoś magicznie wojsko towarzyszyło jej przez całe życie. Tata Marysi Józef Garlewicz był przed wojną zawodowym wojskowym. Służył we Lwowie i w Przemyślu.
Józef od małego zdolny był, to go rodzice do gimnazjum do Nowego Targu posłali. Tam poznał kolegę z Waksmundu – też Józka. I tak zakwitła przyjaźń na całe życie. Pod koniec średniej szkoły Józki zdecydowali, że pójdą do wojska, i poszli. Zawodowymi podoficerami obaj zostali. Gdy się Maria urodziła w 1928 roku, do chrztu ją trzymał najlepszy ojca przyjaciel – Józef Kuraś z Waksmundu, lepiej znany pod partyzanckim pseudonimem… “Ogień”.

Paradoksalnie okres okupacji dla Garlewiczów był spokojniejszy, niż czas tuż po wojnie. Po wyzwoleniu “dobrzy ludzie” nadali nowej ludowej władzy, że Józef – przedwojenny podoficer – po wrześniu wrócił do domu z służbową bronią i ukrył ją gdzieś w gazdówce. Gdy UB przyjechało na przeszukanie – nie było miękkiej gry. Funkcjonariusze wzięli się do roboty ochotnie, z iście bolszewickim zapałem. Wnet w chałupie, którą od 1870 roku omijały szczęśliwie wszelkie kataklizmy – brakowało podłogi. Milicjanci przetrząsali też sienniki w łóżkach. Wokół gazdówki kopali głębokie doły. – Taty nie było w domu. Został na polanie. A oni całą noc szukali i na ojca czekali – wspomina pani Maria. – W nocy była straszna burza, więc się tata spóźnił. Doszedł dopiero przed dziesiątą. A oni czekali. Ani się na krok nie ruszyli.
Józka powiozło UB do Nowego Targu. A tam ślad po nim zaginął. Nowotarski sędzia, znajomy rodziny, zdołał się tylko dowiedzieć, że Józefa do kryminału w Wiśniczu wtrącili. Więzienie miało straszną renomę. Trafiali tam ludzie bez wyroków. Nie zawsze wracali. – Ponoć tam nawet ściana śmierci była – wtrąca pani Maria.
Mama Marii dwa razy na próżno jeździła do Wiśnicza. Pytała o Józka Garlewicza, ale nikt nie chciał powiedzieć niczego konkretnego. W końcu jeden człowiek ze złożonej z więźniów ekipy budowlanej obiecał poszukać Józefa. Słowa dotrzymał. Małżonkowie mieli okazję się nawet spotkać przez całe pięć minut.
W Wiśniczu Józef też długo miejsca nie zagrzał. Przenieśli go na Montelupich do Krakowa. Później był proces w Nowym Targu. Cała rodzina została wezwana na świadków. Marię też sąd przesłuchiwał. Pytał, czy broni u ojca nie wiedziała.
– Broni nigdy u nas nie było, ale jak przeszedł ruski front, to się wszędzie walała amunicja. Dzieci się niczym innym nie bawiły – tylko nabojami. Mieliśmy taką bramkę drewnianą. Bracia w niej dziurkę zrobili, do tego otworu kulki karabinowe kładli. Klamrę przykładali i walili młotkiem. I to strzelało. Jak ich tata przyłapał, to zaraz porządek zrobił. Wszystkie te walające się patrony wyzbierał, zaniósł na most i wrzucił do Dunajca – wspomina Maria.
Zarzuty wobec Józefa się nie potwierdziły, ale wyrok skazujący i tak zapadł. Józef miał spędzić w więzieniu osiem lat. Odsiedział 6, bo go objęła amnestia. – Krowy pasłam po deszczu. Byłam już wydana. Patrzę na most – a tam idzie mężczyzna, zupełnie jak tata. Zszedł na te pastwiska. On też mnie nie poznał.

Józef Gryglewicz nigdy nie poszedł do lasu za swym kolegą z wojska majorem Józefem Kurasiem, słynnym podhalańskim watażką. Mimo to z przedwojennej przyjaźni nieraz się musiał tłumaczyć. – Tatę raz bili za broń, a zaraz, żeby powiedział, gdzie Ogień obozuje – wspomina Maria. – Jak się to całe zamieszanie z partyzantami zaczęło, to wszyscy we wsi patrzyli na tatę jak na jakiego wilka. A on naprawdę nic nie miał z lasem wspólnego. A chrzestny… On przecież wojny nie rozpoczynał. Wszystko, co złe, to zdziałała ludzka nienawiść.

W 1953 roku Maria poszła za mąż. Swojego przyszłego męża Albina znała od dzieciństwa. Pewnie ślub byłby wcześniej, ale o narzeczonego się armia upomniała. Maria miała piękną, białą suknię z jedwabiu. Materiał na kreację Albin zdobył gdzieś w Ochotnicy. To był… aliancki spadochron.
Owoc pożycia Marii i Albina: 6 chłopaków jak świece – wszyscy wojskowi z kategorią “A” i jedyny “cywil” w tym gronie – córka. – Córka to moja najmłodsza. Jak zaszłam w ciążę 7. raz, to już powiem szczerze – nie chciałam następnego syna. Mówię do Albina: jak będzie siódmy chłopak, to pójdziesz prosić Jaruzelskiego (ówczesny minister obrony narodowej) na chrzestnego. Na szczęście Jaruzelski odpadł, bo udała się córka -uśmiecha się pani Marysia.
– Nie wiem, czy mnie Bóg ukarał tym wojskiem, czy też obdarował – zastanawia się Maria i wylicza w skupieniu wszystkich najbliższych, których życiorysy los powiązał z wojskiem: ojciec, dziadek, teść, chrzestny. Mąż chrzestnej matki, a tatowej siostry, też służył aż w Wilnie. Synowie w komplecie swoje odsłużyli. A ostatnio wnuk w kamasze poszedł, choć nikt go nie przymuszał. Tak po prostu sam chciał. Za głosem serca poszedł prosto do 6. Brygady Powietrzno-Desantowej. A tam to nie taka zwykła służba. Trzeba ze spadochronem z samolotu skakać. – Co my się upłakały we dwie z córką. Nic nie pomogło. Artur poszedł do wojska – podkreśla zatroskana babcia. Z jej głosu bardziej jednak duma niż obawa o wnuka przebija.

tekst: © Marek Kalinowski
foto: © Bartłomiej Jurecki 

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org