Scroll Top

Maria Cudzich

Góralka spod zębu Neptuna

K

iedyś ludzie mieli dla siebie czas, choć czasy były trudne. Teraz czasy są łatwe, ale czasu dla siebie to ludzie nie mają – przekonuje góralka, co morze polubiła.
Jej uśmiechnięte oczy znają bardziej w Gdańsku niż na Podhalu. Bo Maria Cudzich mieszka w Skrzypnem, na Potoku. Tam, gdzie droga staje się coraz bardziej wąska, a za mostkiem urywa swą asfaltową strukturę, zanim w lewo, po kamieniach, poprowadzi jeszcze kilkaset metrów. 
Kiedyś do kościoła w Szaflarach chodzili aż 7 kilometrów. Godzinę. Dziś do Skrzypnego mają dwa razy bliżej, a i to ludzie wolą jechać samochodem.

Ale życie Marii to ustawiczne podróże, których scenariusz był podobny. W torby ładowała z 200 pantofli, furmanką mąż czy syn powoził ją do drogi, gdzie łapała pekaes do miasta. Tam przesiadała się na pociąg do Gdańska. I kuszetką, wygodnie przesypiając noc, docierała nad morze. I już drugiego dnia witała ludzi zza sterty towaru wyciągniętego niemal spod ręki męża, syna i synowej, którzy chałupniczo wytwarzali ciepłe kapcie otulone w góralskie wzory. I tak przez tydzień bądź dwa, aż towar się skończył. I wracała spod pomnika Neptuna do swej górskiej gazdówki, dzieci, wnuków i codziennej krzątaniny.
Życie pani Marii toczyło się między podróżami, obowiązkami, opieką nad wnukami. Terkotało jak miarowy stuk żelaznej kolei. Czasem pod górę, ciężko i z trudem, czasem lekko, radośnie i żwawo. Tylko czemu mija tak szybko? – Lata przeszły mi, nie wiem kiedy – zauważa mimochodem.

Urodziła się jako dziecko nieślubne, więc babcia wzięła ją na wychowanie jak swoją. Wszystko po to, by młoda mama, panna, na służbie mogła zarobić na życie. Początkowo nieopodal, w rodzinnym Czerwiennem. Rano wychodziła, by wrócić na noc do domu. Gdy Marysia miała 2 latka, wyrwała się z domu, by mamy szukać. Szczęśliwie sąsiadka szybko przyprowadziła błąkające się dziecko do domu. Trudniej było z poszukiwaniem ojca. Najpierw tatą nazywała dziadka – co wydawało się oczywiste. Ale gdy miała 5 lat, mama znalazła męża. Marysia długo nie potrafiła się przełamać, by to jego nazwać tatą. Zamieszkali w Skrzypnem, gdzie mama była na służbie, a gdy końcu wyszła za mąż, osiedli tam na stałe. 
Władka Cudzicha Maria znała od dawna. On był z Bańskiej. Widywali się w kościele, spotykali na potańcówkach. Kiedy wpadli sobie w oko? Mimo świetnej pamięci nie potrafi powiedzieć. Tak po prostu wyszło. 
Dziś mówi, że dobry był z niego mąż, pracowity, choć nerwowy też potrafił być. Zajmował się ciesielką. Władek zmarł równo 20 lat temu. Piekło go w piersiach. Poszedł do ośrodka, a że nie było jego doktora – czekał na swoją kolej 5 godzin. I się nie doczekał. 
Razem mieli dwójkę dzieci. Hanka zamieszkała na ojcowiźnie w Czerwiennem, a Staszek w Skrzypnem. Choć Maria i Władek poprzestali na dwójce potomstwa, to ta dwójka obdarzyła ich 22 wnukami, te zaś – póki co – 28 prawnukami.
Rodzina liczna. I szczęśliwa.
Jeszcze pół roku temu, w grudniu, gdy miała 90 lat, Maria Cudzich pojechała z pantoflami na handel do Gdańska. Jak przez blisko 50 lat robiła. W tym roku też chciała, ale – przekonuje – nie puściła jej córka i syn. – Jeszcze pojadę, ale inaczej, już tylko z torebeczką – podkreśla drobna góralka, wtulona w kąt drewnianej izby.
Nie potrafi usiedzieć bezczynnie. Już na gospodarce pomóc nie może – zajęcia przy krowach czy w polu zostawia dzieciom i wnukom. Ale, by nie trwonić czasu, sięga za motek wełny i spod wciąż zgrabnych palców wysypują się kolejne rzędy oczek góralskiej skarpety. Grubej i ciepłej. – Z owczej wełny – podkreśla. – Ludzie mówią, że są zdrowe. Choć gryzą, to noszą je chętnie. Są tacy, co nie zasną bez nich. Ja to nie zasnęłabym, gdybym nie miała bosych stóp.

Wspomnienia kłębią się w głowie – przecież przeżyła tyle lat! Pamięta, jak przed wojną w Nowym Targu dostawała wodę od miejscowej Żydówki. Czasy trudne były. Gorzej się żyło, ciężej było. Ale ludzie bardziej życzliwi byli. I mieli więcej czasu dla siebie. Pamięta opowieści sąsiada, którego los rzucił na fronty I wojny światowej. Wspólne posiady przy czesaniu wełny czy darciu pierza. – Ludzie mieli dla siebie czas. Teraz każdy tylko siada z nosem w telewizorze czy komórce – podsumowuje. 
I przekonuje, że w życiu najważniejsza jest zgoda. A nade wszystko Bóg. – Teraz ludzie trochę jakby oziębli. Już nie są tacy, jak wtedy, gdy papież przyjeżdżał – zauważa.
I dodaje, że osobiście spotykała tak prymasa Wyszyńskiego, jak i kardynała Wojtyłę. Obydwaj często byli gośćmi paulinów w Czerwiennem, na Bachledówce. A to przecież rodzinna wieś, gdzie pozostała córka. Kiedyś prymas do nich podszedł i zagadał, gdy grabili siano. Pamięta jak dziś.
Maria Cudzich, znana gdańszczanom i nadmorskim turystom, w górach bywała rzadko. Na tyle, że pamięta wszystkie wycieczki: Kuźnice, Dolina Jaworzynki i dwa razy odwiedziny na Wiktorówkach. – Góry widziałam z okna, nie było kiedy chodzić. Nad morzem częściej bywałam – dodaje, mrużąc w uśmiechu oczy.
I na koniec rozmowy recytuje z pamięci wiersz, który sama ułożyła. O mijaniu pór dnia i roku, o utraconej młodości. I rodzinie z licznymi wnukami, która troszczy się o nią na każdym kroku. I tylko w ostatnim wersie jakby rytm strof się zaburzał i rym się zagubił. Bo jak to – pisze, że nie dużo życia zostało. 
A przecież jeszcze do Gdańska z torebeczką trzeba się wybrać.

tekst: © Józef Figura
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org