Scroll Top

Władysław Staszel

Moc różańca

W

ładysław Staszel zawsze ma przy sobie dwa różańce. Ten pierwszy dostał od matki, kiedy był młodym chłopcem i szedł do wojska. Drugi to pamiątka po zmarłej żonie.
Nigdy nie ukrywał swojej wiary i zgodnie z matczynym nakazem nawet w wojsku się modlił, co w latach 50. wymagało sporej odwagi. Ktoś doniósł wtedy na niego, że nosi na szyi medalik i że wieczorem zmawia koronki, przeszkadzając innym. Trafił na dywanik do dowódcy pułku. – Wyciągnąłem medalik i różaniec. Powiedziałem, że różaniec dostałem od matki i że kazała mi się z nim nie rozstawać i modlić się na nim – wspomina. Dowódca, zamiast go ukarać, powiedział, że nikt mu nie może zabrać tego, czego nauczyli go rodzice. – I jeszcze paczkę ciastek dostałem od niego – dodaje.
Z tym różańcem już nigdy się nie rozstał, zawsze nosi go w kieszeni. I jak twierdzi – nieraz go te niepozorne, drobne koraliki uratowały. – Chcieli mnie wciągnąć do partii, jak pracowałem w zakładzie energetycznym. Wezwali mnie w tej sprawie. Wyciągnąłem ten różaniec i powiedziałem, że dwóm bogom służyć nie mogę. Dali mi spokój – mówi.
Ten drugi różaniec ma przy sobie od półtora roku, od momentu, kiedy zmarła jego żona Bronisława. – To najważniejsza pamiątka po niej. Modliła się na nim – podkreśla. – Teraz ja na nim modlę się za nią.
Władysław Staszel mieszka w Cichem Górnem, pochodzi z Ratułowa. – Choć ma 84 lata, bez roboty nie może żyć – opowiada o nim synowa. – Koło krowy sam oprzyrządzi, trawy jej nakosi, grządki wyplewi koło domu i jeszcze sam sobie posprząta w domu – wymienia. – Ciągle sobie jakąś robotę znajduje – dodaje. Władysław przytakuje, bo bez pracy nie wyobraża sobie życia. Uśmiech z jego twarzy znika rzadko.
A wydawałoby się, że w życiu nie miał wiele powodów do radości. W domu rodzinnym w Ratułowie głodu wprawdzie nie było, ale i rozkoszy wielkich też. Od najmłodszych lat musiał ciężko pracować. Krowy pasł już, kiedy miał 5 lat.
Pamięta czasy, kiedy chodziło się boso, a w domu nie było światła. Zamiast butów dostał papucie szyte z sukna w Czarnym Dunajcu. Rodzice mieli niemałą gazdówkę. Biednie było tylko w czasie wojny, kiedy nie wolno było zabić zwierzęcia, a po owies – żeby go zmielić na mąkę – trzeba było jeździć aż do Krakowa. – Prawdziwa bieda to była u mojej żony. Miała może 4 lata, jak już musiała służyć w sąsiedztwie, żeby zarobić na jedzenie dla siebie – opowiada.
Z dzieciństwa pamięta najbardziej, jak bratu odrąbał siekierą palec. – On podkładał sajty, a ja rąbałem. Mali my byli, uciąłem mu palec, a w domu nikogo nie było – wspomina. Małego chłopca wyleczyła babka, która była znaną w okolicy zielarką i smarowacką. Maści według jej receptury do dziś robi się w rodzinie. – Najlepsza maść na rany jest z kwiatów poziomek. Do tego dodaje się wosk pszczeli i smołę z drzewa, a potem gotuje – zdradza. Dziś maść tę potrafi zrobić siostra pana Władysława.
Po podstawówce Władysław zaczął pracę w zakładzie energetycznym w Zakopanem. Przepracował tam 31 lat, z przerwą tylko na wojsko. – Służyłem przy czołgach w Pomorskim Okręgu Wojskowym – uściśla. To była jego najdalsza wyprawa z domu.
Ożenił się, gdy miał 22 lata. Bronisława była córką jego matki chrzestnej. Mieli pola w sąsiedztwie. Poznali się przy pracy. – Nie było ani randek, ani wielkiej miłości. Ta przyszła później – wyznaje. Ślub wzięli w 1957 r. Pobudowali się na placu po jego dziadkach w Cichem Górnym. – Przyszli my tu na zielony plac. Była tylko jedna izba po dziadkach i sopa – opowiada. Zbudował dom, gazdówkę rozwinął, dokupując pole.
Wstawał codziennie o 4 rano. Szedł na nogach 11 km aż na Gubałówkę, stamtąd zjeżdżał kolejką na dół. Podobny dystans trzeba było pokonać z powrotem. A po powrocie czekała w domu praca na gospodarstwie. Na początku było pola niedużo, tylko na jedną krowę, ale z czasem dokupowali kolejne morgi. Do wykarmienia była piątka dzieci. Z wszystkich jest dziś bardzo dumny. Najbardziej chyba z Jaśka, który został księdzem. Dwie córki zostały pielęgniarkami. Dziś dumą napawają pana Władka także wnuki i prawnuki.
Choć zajęć góralowi nie brakowało nigdy, zajmował się także różdżkarstwem. Ludzie przychodzili do niego, żeby znalazł im wodę i wyznaczył miejsce pod studnię. Na przyjemności i rozrywkę czasu już nie było, a nawet gdyby był, to i tak by sobie coś znalazł do roboty, bo nigdy nie lubił czasu mitrężyć.
Dziś tylko – jak wyznaje – martwi go to, co dzieje się w kraju. – Nie podoba mi się, że Polska jest tak podzielona, że nie ma jedności w narodzie. Jak tak dalej pójdzie to przyjdą od Wschodu i Zachodu, i nas rozbiorą – martwi się. – Nie doceniamy daru wolności, który mamy – dodaje.
Zapytany o najpiękniejszy dzień w swoim życiu, nie zastanawia się ani chwili. – To było niedługo potem, jak zmarła moja żona. Pokazała mi się w nocy, we śnie, ubrana na biało. Prosiła, żebym się za nią modlił. Od tego czasu modlę się za nią codziennie i jestem szczęśliwy, bo wiem, że ze mną dalej jest – mówi z uśmiechem, ściskając w ręce różaniec.

tekst: © Beata Zalot
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org