Scroll Top

Bronisława Malacina

Wiara plus wierność

M

iłość i zgoda są w życiu najważniejsze. Szacunek do drugiego i do pracy. Umiłowanie każdego kawałka chleba. Bo to owoc ludzkiego trudu i dar od Boga.
Trzeba też umieć się uweselić. Zaśpiewać z radości tak, żeby cały świat usłyszał. Zatańczyć. A gdy ból serce rozdziera i smutek, to łzy lać rzewne, bez wstydu. Bo za utraconą miłością nie wstyd płakać przed światem.
Bronisława Malacina tak właśnie za mężem płakała, gdy śmierć zabrała go nagle po 48. rocznicy ślubu. – Wnuczka mnie ratowała, spała przy mnie, pilnowała mnie bardzo, bo jak płakałam za Józiem, to aż się po całym domu rozlegało. Żyć nie chciałam – siedem lat temu to było, oczy się szklą kobiecinie. Siedzimy na gazdówce w Poroninie. Tu przed laty się poznali na odpuście w kościele parafialnym.
Jej ród z Dużego Cichego pochodzi, tam się urodziła w 1943 roku. – Było nas dziesięcioro rodzeństwa – wspomina Bronisława Malacina. – Roboty na gospodarce było dość od świtania do nocy.
Do szkoły chodziła w Kościelisku, potem w Ratułowie. W klasie rozwijała talenty, lubiła występować na akademiach. Tata mamie mówił zawsze, że “nasza Bronia będzie nauczycielką”. Pomagała siostrze, która mieszkała na Krzeptówkach. Jak chodziła do trzeciej klasy, to sama nauczyła się krowy doić. Bo ciekawa była wszystkiego, do tego wesoła i rozśpiewana. Miała 16 lat, jak zaczęła w schronisku na Chochołowskiej pracować. Tyle dziewczyn tam robiło, ale żadna nie umiała tak podłogi wyszorować jak ona. Gościom kawkę, mleczko podawała. – Do 12 w nocy się pracowało, bo na koniec kości obierałam z mięsa. Tak strasznie chciało się spać. Krowy też pilnowałam, w nocy po turniach się chodziło, jak krowy nieraz uciekły – mówi Bronisława Malacina. Wspomina pracę w guzikarni Inco Veritas na Skibówkach. Majster był fajny, borowało się dziurki w guzikach. Raz szybciutko chciała skończyć, wiertłem w palec wjechała. Po tej fabryce była robota na stołówce u babci Gutowej. Uwijała się za dwie. Jak kucharka poszła na zwolnienie, to na 90 osób obiad trzeba było gotować. Kierownik mówił, że lepiej gotuje niż wszystkie kucharki.
Chałupnictwo też robiła. A to gumki do gogli, a to grzebienie. Przywozili do domu 38 skrzynek grzebieni, które trzeba było porozcinać i popakować. Taka norma. Urobiła się dosyć. Dziś jak kręgosłup jej dokucza, to doktor tłumaczy, że nie od leżenia, ale od ciężkiej pracy takie bóle. – Pracowało się, żeby mieć te swoje pieniądze, żeby było za co dom pobudować, dzieci wykarmić, a dziś? Dziewczyny te 500 plus dostają, chodzą z wózkami i nie ma kogo do roboty zwerbować – kręci głową Bronisława. Mówi, że z tego dobrobytu, z tego nadmiaru to sama bieda, młodym się w głowach mąci.
Gdy poznała swego męża, to najpierw go wybadała. Ojciec też wywiad w Poroninie zrobił, co to za rodzina. Jak się okazało, że dobry chłop i zaradny, to w 1963 roku się pożenili. Pasowali do siebie jak dwie połówki jabłka. On umiał wszystko zrobić, ona o wszystkim, co robić, decydowała. Potrafili się bawić. Wspomina, że jak poszli do “Romy”, jak zaśpiewali, to cała sala im koniaki chciała stawiać. – Tak my śpiewali, po góralsku tańczyli, że ani razu noga nam się nie pomyliła. Nieraz my z Ustupu od mamy do siebie do domu wracali i śpiewajęcy się wracało.
Wychowali trójkę dzieci. Bogusia najstarsza, Halinka i Henryk. Do tego cztery wnuczki i jeden wnuk, czterech prawnuków i jedna prawnuczka.
– Mój Józuś był bardzo utalentowany, tak, jak on rzeźbił, to niewielu potrafiło. Stary Marduła chciał, żeby poszedł na lutnika, skrzypce robić. W wytwórni nart też pracował, w naszym Veritasie jako kierowca jeździł. A jeszcze był strażakiem, no i w Dzień Strażaka go zabrało. Rano się ogolił, ładnie ubrał i w jednej chwili upadł i zmarł. Zator – mówi wdowa.
Wspomina dziadka z Kościeliska od Pitoniów. Przystojny był, wysoki. Jak tata miał 24 lata, to dziadkowi wdało się zakażenie nogi od paznokcia. Wtedy przestrzegł tatę: “Pamiętaj, Jędruś, żebyś nigdy siana w niedzielę nie zwoził”. – Dzieci też tak wychowałam. Pamiętaj, abyś dzień święty święcił. Do kościoła w niedzielę. Nigdy mszy nie opuściliśmy – dodaje Bronisława. – Dzieci trzeba po katolicku wychowywać. Wiara pomaga. Pamiętaj, jak kto pierwsze piątki odprawia, to bez księdza nie umrze. To mojemu mężowi zawsze przypominałam.
Nieraz dzieciom i wnuczkom tłumaczy, jak to było, gdy w domu nie było bieżącej wody, tylko nosiło się ją wiadrami ze studni. Gdy nie było pralki, innych urządzeń. Przypomina, co dziadek opowiadał. Nigdy chleba nie wyrzucił, nawet jak jakaś stara kromka była, ususzona, to ją mlekiem zalewał i taki posiłek zjadał. Dziś ludzie wyrzucają chleb, wyrzucają nawet bułki.
Sama praca jest ważna, ale liczy się też szczęście. Mówi, że całe życie miała farta do pieniędzy. Jak do Zakopanego do Veritasu przyjechał prezes Piasecki, ten, co mu syna porwali i zamordowali, to tak mu się jej robota podobała, że napiwki dawał. Raz do fartuszka wsunął tysiąc złotych. A jej pensja wtedy wynosiła 760 złotych.
Ważne też, by umieć docenić małe rzeczy. Do dziś z radością wspomina weselny prezent. –
Tata mi dał świnię na wesele. Ale teść miał większą. To tę większą zabił. A świnka od mojego taty okazała się prośna. Tośmy mieli świnki. Oprosiła się, mogłam w stajni u dziadka trzymać. To człowieka tak cieszyło – wspomina Bronisława.
Na trudne chwile to trzeba się lubić. Najważniejsze jest wspólne życie, miłość, wierność. Nie może się pogodzić z tym, co jest teraz. Że na Podhalu same rozwody. Wierności nie ma. A przecież sama młodziutka została, jak męża do więzienia wsadzili. Córka miała wtedy dwa latka. Po Dniu Kobiet chłopy miały wypłatę. Stwierdzili, że organizują Dzień Chłopa. Poszli w miasto. Jej mąż na koniec wylądował na dworcu. Na pociąg czekał. Spał na ławce, jak podszedł do niego milicjant. – Taki świniowaty, z Maruszyny. I zdzielił mojego pałką po gębie. Jak mój dostał, to wpadł w szał. Białej gorączki dostał. Dobił tego milicjanta. Od marca dostał areszt na całe lato. Brat męża prosił, żebym nie płakała. Ale samo się płakało, za tym moim – przypomina trudne chwile Bronisława Malacina.
Po śmierci mąż jej się bardzo często śnił. Teraz jej się nie śni. Ma teorię. Wywnioskowała, że jak już dusza z czyśćca do nieba idzie, jak już jest zbawiona, to we snach do ciebie nie przychodzi. Tak samo było też z jej siostrą, co ją prąd zabił, jak miała 22 lata.
Jak mąż w maju zmarł, to rok prawie minął, a do Ziemi Świętej pojechała. Wszystko jej się tam podobało. Dolarów trochę zabrała na pielgrzymkę. Prezenty wszystkim porobiła. “Chodźcie do mnie, u mnie Biedronka. Tak wołali niektórzy sprzedawcy”. Po polsku. – Ale mnie w Betlejem nacięli. I to Polka. Krzyżyk 170 dolarów kosztował. Niewart tego, ja się na złocie znam – zaznacza Bronisława. A potem dostała wizę i do córki pojechała, do USA. Kawałek świata zobaczyła. Przed wyjazdem na cmentarz poszła pożegnać się ze swoim ślubnym. Wcześniej mu na grobie takie ładne kwiaty postawiła. Jak przyszła kwiatów nie było. Łzę uroniła, bo przecież jej Józuś za życia nikomu by niczego nie zabrał, raczej dawał więcej, niżby kogoś miał ukrzywdzić. A jemu po śmierci złodziej kwiaty z grobu kradnie. – Nie ma w Polsce uczciwości, tego dziś nam brakuje – podsumowuje Bronisława Malacina.

tekst: © Rafał Gratkowski
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org