Scroll Top

Ryszard Ponikwia

Leśna kwarantanna

N

ajpiękniejszy dzień w życiu? Każdy – bez wahania odpowiada Ryszard Ponikwia, rzeźbiarz z Kościeliska.
Czasy nie są łatwe, wszędzie swoje żniwo zbiera koronawirus, wszyscy ograniczamy wyjścia z domu. Dlatego i my rozmawiamy przez telefon. Ryszarda Ponikwię znam na szczęście dobrze, kilka lat temu przegadaliśmy kilka godzin.
Artysta mieszka na Kierpcówce, leżącym na uboczu osiedlu Kościeliska. Dom ma pod samym lasem. I nie ma dnia, żeby Ryszard w lesie nie był. Tu odpoczywa, bierze od drzew siłę, modli się, szuka pomysłów do swojej twórczej pracy. – W lesie to i miesiąc mógłbym na kwarantannie być. Nie nudziłoby mi się – twierdzi. – Z głodu bym też nie umarł. Kilka dni temu jadłem już szczaw, są już młode pokrzywy, za kilka dni będą mojki, potem sypołki – wymienia. Poleca też spróbowanie młodej cetyny, która – jak podkreśla – ma więcej witaminy C niż cytryna. – Ja szynki jeść nie muszę. W lesie bym przeżył – twierdzi.
Uważa, że największym sprzymierzeńcem koronawirusa jest stres. – Trzeba żyć w zgodzie z Bogiem i naturą, niczym się nie przejmować, śmierci się nie bać – to jego recepta na przetrwanie trudnych czasów. Podkreśla, że z całą rodziną przestrzega wszystkich obostrzeń związanym z obroną przed wirusem, ale w strachu nie żyje. – Boją się ci, którzy mają pieniądze, że je stracą. Albo dlatego, że nie zdążyli jeszcze pojechać na Karaiby i Bóg wie, gdzie. Mnie na pieniądzach nie zależy. Jak śmierć mnie zwinie, to też jestem gotowy – podkreśla. – Swoje już przeżyłem, mam 63 lata – dodaje.
Marzeń żadnych już też nie ma. – Może tylko, żeby wybudować sobie taką szopkę. Żona na mnie krzyczy, że robię z domu muzeum, zaniósłbym sobie tam swoje rzeźby i mógłbym pracować, nikomu nie przeszkadzając – tłumaczy.
Budulec do swoich prac znajduje w lesie. – To nie ja, ale natura rzeźbi. Ja tylko jej nieco pomagam – mówi. – Wykorzystuję to, co przyroda sama zrobi. Patrzę na korzeń czy konar i widzę już konkretną rzecz. Ja tylko coś do niej dorobię, żeby moja wizja była bardziej czytelna. Udoskonalam przyrodę – śmieje się.
Przejmująca jest historia rzeźby Chrystusa z wrośniętym w głowę łańcuchem. – Łańcuch był przymocowany do konara lipy, bo to była huśtawka. Huśtałem się na niej, kiedy byłem dzieckiem – wspomina. – Po 50 latach to drzewo do mnie wróciło. Łańcuch wrósł w konar. A ja zobaczyłem w nim głowę Chrystusa – opowiada.
W pokoju w oczy rzuca się małżeńskie łoże, wyrzeźbione przez Ryszarda. Każdy z rogów zrobiony jest z odwróconego korzenia skarłowaciałego drzewa. Naturalne wybrzuszenia, których przyczyną jest prawdopodobnie jakaś choroba, zamieniły się w głowy potworów. – Ten straszył mnie w dzieciństwie. Dobrze go zapamiętałem – pokazuje jedną z głów. Każdy z boków łoża jest starannie wyrzeźbiony. Z przodu tańczy nad ogniem zbójnik, z tyłu zbójnicy niosą do swojej koliby upolowaną kozicę, a z boku śpią przytuleni do ogromnego biustu, jak w jednym z filmów Almodovara.
Tak jak na początku, tak i dziś Ryszard używa tych samych narzędzi – siekiery i noża. Ma wprawdzie także dłutka, ale sięga po nie rzadko. Swoimi narzędziami wchodzi głęboko w drzewo, przez co jego rzeźby zyskują wyraziste rysy. Silnie oddziaływają. Są pełne emocji. Pozostaje w nich moc drzewa, z których zostały zrobione. I dusza drzewa.
O drzewach Ryszard mógłby mówić godzinami. Najbardziej lubi świerki. – Smrek jest dumny i nie do pokonania, nie da mu rady ani wiatr, ani mróz. Bo drzewo ma duszę tak jak człowiek. Dla mnie drzewo to świętość, tajemnicza moc. Zresztą duszę ma każda żywa istota, każda roślina – czuję to, jak dotykam drzew czy jak głaskam gałązki – mówi. – Jak trzeba, zetnę drzewo, ale nie na zmarnowanie. Jak już musi iść pod siekierę, to tak, żeby z niego coś było. Zawsze mam do drzewa szacunek – podkreśla. Lubi też bardzo kosówkę: – Jak jest stara, powyginana, to przypomina starego człowieka – tłumaczy.
Las to dla Ryszarda świątynia, tu też najlepiej mu się z Bogiem rozmawia. – Mam nawet swoją kapliczkę, gdzie się modlę. Trzy albo cztery lata temu ją zrobiłem – opowiada.
To miejsce między Gubałówką a Witowem. – Ze sto lat temu co najmniej była tam kapliczka na drzewie, podobno byli tam pochowani cholerycy. W czasie wojny światowej partyzanci pod kapliczką chowali beczkę z mięsem – opowiada. Drzewo jednak uschło. – Znajomy dał modrzew, w który strzelił piorun. Miał na oborze. W środku była wypalona dziura. Zrobiłem z tego modrzewia kapliczkę i włożyłem do środka figurkę Matki Boskiej, którą zdjąłem z uschniętego drzewa – opowiada. Nową kapliczkę poświęcił ksiądz.
Tam teraz Ryszard najczęściej się modli. Mówi, że powierza Matce Boskiej wszystkie swoje sprawy, także te trudne. – I powiem, że wszystkie moje prośby zostały spełnione – podkreśla.
Kilka lat temu Ryszard opowiadał, jak to martwił się kiedyś o swoją córkę Kasię, która trenowała biathlon. Była mistrzynią Polski 10 razy. – Kasia długo nie miała żadnego stypendium, mimo że odnosiła sukcesy. Jej dalsza kariera z tego powodu wisiała na włosku. Kiedyś na spacerze w lesie złożyłem przyrzeczenie, że jak Kasia dostanie stypendium, pójdę na piechotę do Częstochowy, na pielgrzymkę. W nocy przyśniło mi się miejsce, w którym złożyłem swoją obietnicę. Była tam taka piękna tęcza, po której zszedł Chrystus. Przyszedł do mnie i powiedział, że niepotrzebnie się z nim targuję, chcę coś za coś. Powiedział, żebym po prostu mu zaufał. Powiedział, że Kasia dostanie stypendium nie z powodu moich obietnic, ale dlatego, że tak jest zapisane. I tydzień później rzeczywiście, przyszła informacja, że Kasia ma stypendium – opowiadał Ryszard.
Dziś Kasia z mężem mieszka w Holandii. Sport porzuciła, podobnie jak dwaj synowie Ryszarda – Bartek i Robert. Obydwaj zajmują się ciesielką, budują domy. Ojciec jest dumny z całej trójki, z dumą opowiada także o piątce swoich wnuków.
Sam też kiedyś trenował biathlon. Poświęcił mu 15 lat. Zdobywał złote medale na mistrzostwach Polski. Najlepiej wspomina 1975 rok, kiedy zdobył wszystkie możliwe złote krążki – na 10 km, na 15 km i w sztafecie. Na mistrzostwach świata w ZSRR i we Włoszech uplasował się w okolicach 20. miejsca. Potem jednak porzucił sport, żeby poświęcić się rodzinie.
Z rzeźb trudno wyżyć, dlatego Ryszard całe życie wykonuje sosręby, rzeźbi werandy. Przy okazji wyżywa się artystycznie, zostawia swoje rozpoznawalne znaki. – Przy Strążyskiej rzeźbiłem cały dom takiemu panu, co ma fabrykę ryb w Gdyni. U Niemczyckiego na Bystrem rzeźbiłem sosręby, belki, stoły, stołki – wymienia. Swój ślad zostawił w Nosalowym Dworze. Także misyjny krzyż na Cyrhli to jego robota. Teraz pracuje nad sosrębem na Harendzie. Lubi swoją robotę.
Zapytany o najpiękniejszy dzień w życiu, bez wahania odpowiada: “każdy”. – Jak słońce zaświeci, ptaszki zaśpiewają, krokusy zakwitną to dla mnie rewelacja – mówi. Swoje szczęście buduje z małych radości. – Z rzeźby, jak wyjdzie, też się cieszę. Kiedyś z żony też się cieszyłem, jak nie była jeszcze taka skrzętna – śmieje się, bo jego połowica przysłuchuje się rozmowie.

tekst: © Beata Zalot
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org