Scroll Top

Józef Pintscher

Poddany jej królewskiej mości i góralszczyzny

U

czcić majowe święto, wjeżdżając do knajpy na grzbiecie rumaka – do tego trzeba Billy Kida albo Józka Pintschera.
Józef był po prostu skazany na góralszczyznę. Mama Bronisława z domu Pawlikowska pochodziła z Małego Cichego. Ojciec Edward przywędrował z nieodległego Jazowska. Od wczesnej młodości związał się z Podhalem – praktykował w Bukowinie u Koszarka. Był przy tym zauroczony folklorem. Nosił się po góralsku. Do wojny życie małżonków układało się całkiem dobrze. Okupacja jednak zachwiała rodziną. Mama Bronia trafiła do obozu w Ravensbrück. Miała wiele szczęścia. Przeżyła, bo znalazła się w grupie więźniów, których wykupił z niewoli król szwedzki. W Szwecji Bronia doczekała końca wojny. Edward musiał rozpaczliwie poszukiwać zarobku po świecie. Dwójka dzieci, które przyszły na świat jeszcze przed wojną, w czasie okupacji dorastała u rodziny w Cichem.
Pierwsze lata powojenne to był dla rodziny okres zaleczenia ran. Znów byli razem, ale nie ominęły ich nieszczęścia. Najstarszy syn zmarł na czerwonkę. Pozostałe dzieci chorowały. Któryś z lekarzy doradził, że w Rabce panuje leczniczy klimat i jedynie tu córka Janka szybko wróci do zdrowia. – Ja się urodziłem już w Rabce w listopadzie 1947 roku – wtrąca Józef, uśmiechając się tajemniczo. W jego dowodzie osobistym figuruje bowiem inna data urodzin – 2 stycznia 1948. – W tamtych czasach dzieci się po domach rodziły. Nikt się specjalnie z dopełnianiem urzędowych formalności nie śpieszył.

Rodzice Józka kupili kawałek ziemi przy ulicy Podhalańskiej w Rabce. Niemal natychmiast zaangażowali się w ruch regionalny. Działali w Związku Podhalan. Mama Bronia przeniosła do Rabki swoją pracownię hafciarską. Była prekursorką białego haftu. Edward uruchomił zakład stolarski. Produkował meble regionalne. Lubił eksperymentować, ozdabiał swe wyroby wymyślnymi ornamentami, intarsjami. W latach 60. Pintscherowie reaktywowali zespół regionalny. Nie miał nazwy. Próby odbywały się w stolarni.

Od najmłodszych lat Józef pomagał tacie w warsztacie. Tam poznał pracę z drewnem i zainfekował się sztuką. Początki… Nie było wzniosłych doznań, artystycznych uniesień, dotknięcia Boga. Trzeba było rzeźbić ozdoby. Nie miał kto tego robić. Józek oznajmił tacie: ja spróbuję. Rodzinny zakład wytwarzał w tym czasie meble, kołyski, misternie wykonane drewniane zabawki, mebelki dla lalek. Wszystko to było eksportowane na zachód i zapewniało rodzinie nie najgorszy byt w ciężkich czasach. Rodzinny zakład stolarski wytwarzał też kompletne regionalne wyposażenie karczm i restauracji w Zakopanem, Żywcu, Limanowej. Do dziś w nowotarskim MOK-u stoją meble wykonane przez Pintscherów.
Gdy już Józef był wprawionym rzeźbiarzem, zaczął ozdabiać wyposażenie kościołów. Jego prace można wciąż podziwiać w Zarytem, Pyzówce.
Fach zdobyty w rodzinnym zakładzie przydał się, gdy Józef wyruszył za chlebem do Kanady. Pierwszy wyjazd “turystyczny” trwał ledwie 3 miesiące. Józek zdążył w tym czasie wyrzeźbić ikonostas do kaplicy greckokatolickiego uniwersytetu w Ottawie, wzbogacił też w nowe wyposażenie kilka kościołów w Toronto. Zaaranżował i wykonał całe regionalne wyposażenie polskiej restauracji “Polonus”. Całkiem sporo zajęć jak na trzy miesiące “turystyki”.
Oprócz rzeźby od młodych lat towarzyszyła Józkowi góralska muzyka. – Tata stawiał na siostry i inwestował, żeby nauczyć je grać na instrumentach. A ja to trochę przez zazdrość sam zacząłem grać. Co, ja nie dam rady? – tak rozumowałem. I brusiłem na tych skrzypcach – prym i sekund. Wielki muzykant ze mnie nie był, ale dawałem rady – uśmiecha się. Śpiewem góralskim zaraził Józka kolega z sąsiedztwa – Marek Traczyk.

Czego to Józek w swoim życiu nie popróbował… Strzelał na ten przykład z różnych flint i karabinów z wprawą godną snajpera. Nawet chodził na polowania, ale jakoś do tego, by strzelać do zwierząt, przemóc się nie potrafił. – Do taty zwierzaki garną się jak do świętego Franciszka – śmieje się córka Dorota. – Psy, konie, owce – dodaje i sięga do wspomnień z dzieciństwa, gdy na fali powrotu do góralskich korzeni Józef zapragnął doświadczyć… bacowania. Szałas pasterski stanął na stokach Krzywonia. Józef zatrudnił do doglądania stada swojego imiennika i doświadczonego juhasa Józefa Zająca. Owiec było 250 i poza ogromem roboty – pasterska działalność większych profitów nie przynosiła. Jednak miała wiele dodatkowych zalet. Syn Józefa, Grzesiek, dorastał i bywał krnąbrny. Ojciec wybryki latorośli temperował, wprawiając Grześka w sztuce wypasu. – Tak żeśmy te owce trzymali dla ciekawości, żeby doświadczyć, jak to naprawdę wygląda. Pucyliśmy oscypki, ale nie za dobre wychodziły. Za to bundz był całkiem całkiem. Zysku z tego nie było, tylko udręka i robota, no i – co najważniejsze – przygoda.

W latach osiemdziesiątych, gdy komuna zaczęła dokręcać śrubę, Józek podjął dramatyczną decyzję – postanowił wyemigrować do Kanady. Po trosze taka wówczas moda przyszła, żeby poprawić sobie byt. A po trosze kryzys ludzi z kraju wyganiał. Wszystkiego brakowało. Nie można było kupić gwoździa ani kleju. Robota stanęła, a Pintscherom głęboko w oczy zajrzało widmo biedy. Za Ocean pojechali całą rodziną. Ciężko było na sercu, bo od samego początku zakładali, że jadą na stałe. Józef pozałatwiał bilety, dokumenty zezwalające na stały pobyt w Kandzie. Gdy stanęli na drugim brzegu Wielkiej Wody, mocne postanowienie o tym, że tu jest ich nowa ojczyzna, zaczęło topnieć jak lody na słońcu w upalny dzień. Pierwsza, po ledwie paru miesiącach życia na obczyźnie, wyłamała się najstarsza córka Dorota. W Polsce pozostał wszak Piotrek – miłość jej życia. Dorota pojechała do Polski niby tylko na parę dni, na sylwestra. Nie wróciła. – Zwiałam do Polski, a za mną mój brat Grzesiek. Tata przyjechał za nami. Ja to się nawet o obywatelstwo kanadyjskie nie wystarałam, a Grześ i Maciuś są Kanadyjczykami. Chodzili w Kanadzie do szkoły, nauczyli się języka – wspomina Dorota Majerczyk.
– A mnie się Kanada podobała, ta przyroda, porządek – zamyśla się Józek, wspominając bajecznie kolorowe klonowe lasy jego drugiej ojczyzny.
Kanadyjska epopeja Pintscherów trwała w sumie 3,5 roku. Józef zjechał do starego kraju ostatni, krótko po tym, jak złożył przysięgę na wierność koronie i został oficjalnie uznany za poddanego królowej angielskiej Elżbiety II.
Skąd się wzięły związki Pintscherów z Kanadą? Mieszkała tam kuzynka Józefa, a także jego teściowa. Długo przed wojną w Kanadzie był też dziadek i jego brat. Pojechali we dwóch, ale wrócił tylko jeden – Józkowy dziadek. Drugi z braci podczas pracy przy wyrębie lasu został zaatakowany przez niedźwiedzia grizzly i umarł wkrótce z powodu odniesionych ran…

Niewłaściwy, a może właśnie paradoksalnie właściwy stosunek do władzy ludowej to była jedna z największych Józkowych bolączek. Efekt: częste i niezapowiedziane wizyty milicjantów w gazdówce przy Podhalańskiej. – Moje negatywne nastawienie to jedno, ale i milicja to jakieś na mnie uczulenie miała – wspomina ze śmiechem. Gdy tylko u Pintscherów zaczynały się góralskie śpiewy – władza już stała na wycieraczce i dowodziła, że rzewna wierchowa nuta to zakłócanie porządku publicznego. A że góralska fantazja podlana okowitą to mieszanina raczej wybuchowa – toteż dochodziło nieraz do otwartych z władzą ludową potyczek. Ich uczestnicy – o ile nie zdołali nawiać – dochodzili do siebie w nieodległym “hareście”. To nie były zresztą jedyne dowody tego, że natura obdarzyła Józka nad wyraz hojnie góralską fantazją. Długo trzeba twardego wąsacza namawiać, żeby opowiedział, jak to na końskim grzbiecie wjechał do szanowanego rabczańskiego wyszynku. Czyn ten zuchwały obrósł w Rabce legendą. Było to pierwszego maja – najważniejsze święto w oficjalnym kalendarzu PRL. Ze strony Józkowego teścia wyszła prośba w randze “propozycji nie do odrzucenia”, by Józek godnie ten dzień uczcił. I uczcił… – Nie ma się czym chwalić… No, wjechałem na koniu do knajpy. Teść się śmiertelnie obraził. Ludzie pouciekali. Masakra.

Gdy w 1971 roku Józef żenił się z pochodzącą z Chabówki Barbarą z Czyszczoniów – cała okolica i pół Polski o tym słyszało. Nawet w gazetach pisali, jak to w Rabce wyprawili pierwsze po latach prawdziwe góralskie wesele. Zabawa odbywała się w Zaborniance – kultowym już wtedy lokalu. Knajpie szefowała teściowa Józka i mama Barbary. – Po weselu teściowa straciła posadę, bo jakiemuś partyjniakowi się nie spodobało, że wesele było góralskie. To przecież ciemnogród i zacofanie – wspomina Józef. Zwraca uwagę, jakie życie potrafi zataczać niesamowite kręgi. Trzy dekady po pamiętnym weselisku w tej samej Zaborniance Józkowe dzieci otworzyły pierwszy ze swych własnych lokali – “Siwy Dym”. Dziś interes rozrósł się do niewielkiej sieci. Wnętrza i wyposażenie każdej z knajp zaprojektował Józef osobiście. – W Warszawie zamieszkałem na 3 miesiące, żeby wszystkiego dopilnować. A w Celejowie na prawie rok. Wreszcie robiłem to, co chciałem. Nikt mi niczego nie nakazywał – wspomina.

– A pomyśleć, że na początku to ja chciałem być złotnikiem. Ale do tego popłatnego zawodu nie dało się wejść z ulicy. Złotnicy to był klan, rodzinny syndykat. Trzeba było dużo pieniędzy, żeby się tam wkupić. Ja tylu dudków nie miałem – zaznacza i wspomina swe nieudane próby zainfekowania złotniczą fascynacją córki Doroty. – Jak powiedziałam tacie, że chcę być etnografem, załamał ręce. Umrzesz z głodu na tej etnografii – podsumował, ale moją decyzję uszanował – śmieje się Dorota, którą za parę tygodni czeka obrona pracy doktorskiej na temat kultury Zagórzan. – Zamiast na odpust do Rabki to mnie tata brał na kiermasz sztuki ludowej do muzeum. Ta moja etnografia to przez niego.
Swych dawnych złotniczych fascynacji Józef tak całkiem nie porzucił. W jego pracowni powstają wymyślne srebrne góralskie ozdoby: spinki, zawieszki, okuwki do kapeluszy. – Spinka to tożsamość, dowód osobisty górala – Józef wyraźnie się ożywia. Nie kryje, że praca z metalem jest obecnie jego “numerem jeden” i przerasta nawet malarstwo i rzeźbę. Filozoficzną podbudowę góralskiej biżuterii Józef tłumaczy na podstawie spinki, którą niedawno podarował zięciowi. – Ma tam krzyż, symbolizujący wiarę, i serce, które oznacza ślebodę, torbę obfitości i strzelbę, bo to myśliwy. A ponadto też kozę tam umieściłem, bo Piotrek buduje góralskie dudy.
Czy jestem twardy jak skała? Z pewnością czuję się spełniony. Prawie wszystko mi się w życiu udało. Bo się nie poddawałem. Trzeba uparcie dążyć do celu, ale czasem też i ugiąć się. Ale najważniejsze jest to, żeby nie robić ludziom krzywdy. Bo dobro wraca.

tekst: © Marek Kalinowski
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org