Scroll Top

Anna Wolska

Anna, którą kule omijały

D

awno była bieda, ale było weselej, teraz ludzie mają wszystko, ale się nie szanują – podkreśla Anna Wolska z Mizernej.
Nie miała łatwego życia. – Oj, gdyby tak młodym przyszło przeżyć to, co ja przeżyłam, nie daliby rady, bo to wszystko teraz takie płone – przekonuje. Pani Anna wie, co mówi, miała 14 lat, gdy wybuchła wojna. – Kule koło mnie tylko świstały – mówi cicho, choć emocji, nawet po latach, nie potrafi ukryć. To, co przeżyła, mogła znieść tylko silna jak… halny. 
Urodziła się w Knurowie. W dzieciństwie nie miała sielanki. – To nie było tak jak teraz. Panny to sobie nawet herbaty nie potrafią zrobić – podkreśla. Była najstarsza z siedmiorga rodzeństwa. Tata pracował, mama zajmowała się dziećmi. W domu ciągle było coś do zrobienia, a to przy młodszym rodzeństwie, a to w polu. Gdy jesienią przyszła pora grule kopać, szła z sąsiadami, by rodziców trochę odciążyć, a i innym pomóc.
Wspomnienia z młodości przysłania wojna. – Do nas, do Knurowa, to nie Niemcy przyszli pierwsi, a słowackie wojska. Pouciekaliśmy z domu do babki – opowiada. By pomóc rodzinie, poszła na służbę do Cichego. Spędziła tam rok, byłaby i dłużej, gdyby nie sołtys, który zaczął wytykać gospodarzom, że ma pracować u Niemców – tak jak inni.Wróciła do domu i ukrywała się przez pięć miesięcy, do czasu, gdy z placówki w Harklowej przyszedł do wsi Niemiec. – Nie było uproś, zabrał mnie ze sobą – wspomina. Razem z innymi więźniami trafiła do Nowego Targu, później do Krakowa. Ostatecznie wywieziono ją do Niemiec, do Torgau, gdzie przez pierwsze pół roku pracowała w niedużym gospodarstwie. Potem była kolejna miejscowość – Niedenstein, gdzie spędziła rok i 8 miesięcy. – Miałam tam ciężko. Musiałam 10 krów doić, do tego były jeszcze jałówki, cielęta i świnie. Wody w stajni nie było, musiałam ją każdego dnia nosić, bo ani Niemiec, u którego byłam, ani jego żona nie pomagali mi w pracy. Do pola też chodziłam – wspomina. Razem z nią u Niemca pracował też niewolnik z Jugosławii – rano przychodził, żeby pomóc, ale wieczorem, gdy dłużej mu zeszło w polu, jak dostał jedzenie, szedł na noc do łagrów. 
Spodobała się Niemcowi, u którego pracowała, jak mogła, oganiała się od niego. Nie wytrzymała, gdy któregoś dnia jego siostra skoczyła do niej do bitki i zaczęła dusić – pożaliła się miejscowemu sołtysowi. – Wysłali mnie w kolejne miejsce, byłam tam tylko dwa miesiące, do chwili, gdy wojna się skończyła – wyjaśnia. Gdyby była w innej części Niemiec, trafiłaby po wojnie do Ameryki, a że była w okolicy Saksonii, “oswobodili” ją Rosjanie. – Moi gospodarze, gdy się dowiedzieli, że koniec wojny, pobrali wszystko, co mieli, na wozy i wyjechali, a mnie razem z koleżanką zostawili. Takich jak my było więcej, z różnych miejscowości z Polski, a także z Białorusi – dodaje.

Wydawać by się mogło, że najgorsze ma już za sobą, tymczasem było zupełnie inaczej. Rano kolejnego dnia razem z koleżanką poszła do krów i świń. – Koleżanka obiecywała, że na mnie poczeka, ale tego nie zrobiła. Poszłam wziąć chleb, za rękę chwycił mnie Rusek i nie chciał puścić. Miał przy sobie karabin. Zaczęłam się szarpać. Karabin spadł na podłogę, tylko pogruchotało. Uciekła w kierunku kościoła, gdzie było małżeństwo z dwójką dzieci. Kobieta była w ciąży. Zostałam u nich, rano razem z Maryśką gadałyśmy, że razem idziemy do Polski – wspomina.
Razem jednak nie wróciły. Jak potoczyły się jej losy Marii, pani Anna nie wie, pamięta jednak dokładnie, co dalej było. – Został jeden Rusek i ta Maryśka. Chciałam wyjść z pokoju, wtedy Rusek podłożył mi nogę, przekroczyłam ją, Maryśka zaczęła krzyczeć: “Wróć bo cię zastrzeli!” Ja biegłam dalej, ale mnie złapał i zaczął rozpinać płaszcz. Groził, że mnie zastrzeli. Nie wytrzymałam, nie wiem skąd miałam tyle odwagi, żeby mu powiedzieć: “Jakżeście nas przyszli oswobodzić, to nam teraz dajcie spokój, bo my tu miodów nie miały”. Usłyszałam: “Zastrzelę cię!”. Odparłam: “Zastrzelisz dziś, to jutro nie będziesz musiał!” Na te słowa wszedł drugi Rusek z panną. Liczyłam, że uda mi się wyjść do pola, próbowałam, ale on nie odpuszczał, ciągnąć tam, gdzie spałyśmy. Gdy zaczęłam się wyrywać, strzelił mi koło nogi. Zaczęłam krzyczeć: “Jezus, Maryja, Józefie święty, ratujcie mnie!” – wtedy mnie puścił – wspomina. 
Gdy uciekła, zaczęła szukać koleżanki. Znalazła ją, jak z dwoma Ruskimi piła wino. Częstowali ją, ale odmówiła. – Rano do mnie strzelał jeden, wieczorem drugi, miałam dość, nie chciałam z nimi siedzieć – podkreśla. Poszła na noc do małżeństwa, które wcześniej poznała. Ci zabrali na wóz jedzenie, ubrania, zaprzęgli konia i zaczęli wyjeżdżać. Do drugiego wozu, którym jechały dziewczęta, zaprzęgli byka.
Przez 15 dni wracała do Polski, praktycznie bez jedzenia i picia. – Tyle, cośmy ziemniaki po drodze znaleźli, to ugotowali. Wszystkie domy niemieckie były zrujnowane – mówi. – Szło nas bardzo dużo, widzieliśmy się tylko na zakręcie. Na nasz wóz po drodze wsiadł Rusek. Gdy przyjechaliśmy do jakiegoś domu, przyszedł razem z drugim i zaczął do mnie nożem wymachiwać. Żeby się ratować, zaczęłam: “Tyle ma pan medali po sobie i nie zwróci uwagi koledze – co ja wam zrobiłam?” – wspomina. Ruski wyprowadzili się, ona też poszła w kierunku doliny, bo obawiała się zostać w domu. Nad ranem postanowiła wrócić do stodoły. Schowała się pod wozem, gdzie wypatrzył ją inny rosyjski żołnierz, i zaczął wyciągać. Stawiała opór, wtedy strzelił do niej, kula tylko przeleciała jej przez płaszcz i sweter. W końcu ją wyciągnął i zaczął ciągnąć w kierunku domu, do pokoju. Padł kolejny strzał, tym razem kulka przeleciała jej koło czoła i utkwiła w ścianie. – Kulki mnie omijały, ale zawsze w kieszeni miałam koronkę od babki. Dała mi ją, gdy wyjeżdżałam do Niemiec. Dziewięć razy poświęconą – to ona mnie obroniła. A teraz księża nie święcą różańców ani medalików tak jak dawniej – mówi.
Przed granicą z Polską była kontrola, a po niej długi powrót wagonem kolejowym do domu. Kraków, po trzech dniach Nowy Targ. W końcu, ostatkiem sił, doszła do Knurowa. Gdy się o jej powrocie dowiedział Jaś, którego poznała na służbie w Cichem jeszcze przed wojną, przyszedł do niej i poprosił o rękę. Zgodziła się. Najpierw przez jakiś czas razem mieszkali na Śląsku, gdzie rozbierali poniemieckie domy i wozili cegłę na odbudowę Warszawy.
Z czasem wrócili do Mizernej, gdzie zaczęli dom budować. Nie było łatwo. Na początku nie mieli gdzie mieszkać, z czasem jednak wszystko zaczęło się układać. Mąż zaczął pracować w kamieniołomie, a na świat zaczęły przychodzić kolejne dzieci: Bronek, Kazek, Józek i Maria. – Dzieci mam dobre. Bronek, jak zostawiłam go w domu przy Marii, a miał wtedy 10 lat, to dopilnował, wybawił ją, a ja szłam w pole robić. Mam 18 wnuków a w listopadzie na świat ma przyjść 24 prawnuk – wylicza.

Pani Anna chętnie wraca do wspomnień z przeszłości. W pamięci ma wiersze i piosenki z dawnych lat. A także żartobliwe rymowanki. W domu w Kluszkowcach, bo teraz tam mieszka u córki Marii Dudy, często się uśmiecha i żartuje. – Dawno była bieda, ale było weselej, teraz ludzie mają wszystko, ale się nie szanują. Dziecko nie wie, gdzie ma chrzestnego ojca i matkę. Dawniej, jak się z nimi spotykaliśmy, to po rękach całowaliśmy. Znało się kumoszki, kumotrów, dziś niby się wszyscy znają, ale się nie spotykają – dodaje. 
Skąd wzięła siły, żeby wrócić do Polski? Może odziedziczyła ją po ojcu – Franciszku Łukasiku, który jako 13-letni chłopiec służył w legionach pod granicą francuską. Po wojnie trafił do rosyjskich łagrów. Z niewoli wrócił na nogach do Ostrowska. – Wrócił do domu wymęczony. Dzień przed jego powrotem zmarła mu matka, był na jej pogrzebie. Pracował na kolei w Zakopanem, ale to już inna historia – zaznacza.

tekst: © Aneta Dusik
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org