Życia dzień za dniem
N
ajpiękniejsze chwile w życiu? – powtarza pytanie jakby niedowierzając, że takie mogło paść. – Robota była i więcej nic.
W Dziale mówią na nią Aniela Pardencyna, a jak ktoś wybiera się w odwiedziny, mówi: idę do Pardynki. Choć tak naprawdę nazywa się Aniela Knap. I w kwietniu skończy 90 lat.
Nie chwali się życiowymi przygodami. Nie opowiada o zwiedzanych miejscach, zmienianych pracach, bujnym życiu towarzyskim. Nigdy nie była w górach, choć wystarczy wyjść za dom, by je zobaczyć. Na pytanie o życie odpowiada krótko “choć jako było”. I jest doskonałym przykładam na to, że żyć trzeba z dnia na dzień, nie oczekując zbyt wiele, i cieszyć się tym, co się ma.
W domu było ich ośmioro. A że Aniela była po Gienku najstarsza – to właśnie na nich spoczywało najwięcej obowiązków I pasali dwie rodzinne krowy, pomagali w polu, czy było ciepło czy zimno. Teraz, mówi, ten chłód z tamtej roboty pewnie wlazł w kości. I boli. Ale przyzwyczajeniu do ciężkiej pracy zawdzięcza też męża. Z Józkiem znali się od najmłodszych lat i szkolnej ławki. Pobrali się, bo jemu babka doradziła Anielę, mówiąc krótko, że to robotne dziewczę jest. A i w domu Anieli cieszyli się, że dziecko biedy nie zazna. Krótko mówiąc – obie rodziny zgodnie uznały, że to dobry wybór.
– A miłość? – pytam.
– Co? – odpowiada.
Z młodości pamięta jeszcze poracki, gdy chodziło się do domów, a potem grała muzyka i były tańce. Ale w życiu były już tylko obowiązki, praca. I dzień podobny do dnia.
Bronuś, ich pierwszy syn, rósł dobrze, sprawował się dzielnie. Miał osiem lat, był już po pierwszej komunii, gdy zachorował. Brzuch go bolał. Poszli do doktora. Zbadał, przepisał jakieś leki. Wrócili do domu. Bronuś zmarł jeszcze tego samego wieczora. Nigdy się nie dowiedzieli, co tak naprawdę przydarzyło się pierworodnemu synkowi.
Tak jak nie wiedzieli, co się stało z kolejnymi dziećmi. Najpierw z Janką, a potem Zosią. Obie malutkie, jeszcze główki nie potrafiły utrzymać, gdy odeszły. Szczęśliwie los obszedł się z kolejnymi córkami – Anną i Marią, które przysporzyły Pardynce 7 wnuków i tyleż prawnuków.
Knapowie postawili dom nieopodal sklepu babki Józefa. Gazdówkę mieli zacną – krowy, byczki, konie, świnie. A Józek cieślą był, potrafił wszystko w domu zrobić. Ale przeważnie go nie było. Tylko z rana brał siekierkę w ręce i ruszał, bo robota czekała do nocy. Więc Aniela, od dziecka zaprawiona w robocie, cały czas uwijała się przy gazdówce. Tak samo dzień za dniem. Dzieci – stajnia – kuchnia – pole. Cały czas to samo. Nawet na wesela nie chodziła. Tylko swoje i córek. Zresztą nie lubiła zabaw. – A po co chodzić po weselach? Potem chłop popije i będzie grandowoł – mawiała sobie wówczas.
Jedyna krótka odmiana w monotonii życia to kilka lat pracy w nowotarskim kombinacie. Ale niedługo, bo chore stawy zaczęły doskwierać. Nie dała rady pracować.
– Najpiękniejsze chwile w życiu? – powtarza pytanie, jakby nie dowierzając, że takie mogło paść. – Robota była i więcej nic.
Józek zmarł w 2001. Córka wyjechała do Ameryki. Druga mieszka w Dziale. A z Anielą pod jednym dachem mieszka wnuk Sylwester.
W kościele Aniela dawno nie była. Jest za słaba, więc to ksiądz odwiedza ją regularnie ze świętą komunią. Po izbie Pardynka porusza się albo o kulach, albo z balkonikiem. Z domu nie wychodzi. Chyba że czasem, ale boi się, że upadnie i nie będzie nikogo, by pomóc jej wstać.
I jak całe życie Anieli – dzień podobny jest do dnia. Pomodli się przy radyjku – dobrze wie, o której godzinie jest Różaniec, o której msza, a o której litania. Pilnie śledzi wskazówki zegara, by we właściwym czasie swoje radyjko włączyć. Bo polityki nie znosi, więc gdy tylko usłyszy ostatnie “Amen” – odbiornik skwapliwie zamyka. Bo po co się denerwować. Gdy się nie modli, siada przy oknie i patrzy, co to się na tym Bożym świecie dzieje. A i sąsiedzi są spokojni, gdy widzą Pardynkę w oknie. Widać, że wszystko jest w porządku. Często któraś znajoma zajrzy do izby poopowiadać, co się dzieje we wsi, w miejscach, które przed okiem staruszki chowają się gdzieś za zakrętem. I tak czas upływa szybciej.
Gdy zbliży się pora obiadowa, pomoże Sylwkowi przy obiedzie. Naskrobie gruli, ale już gorących nie odcedzi. Ręce nie te same – garnka nie utrzymają. Ale czemu ona nie da rady, to wnuk poradzi.
I tak sobie pomieszkują zgodnie razem Sylwek Pęksa Pardencyn – bo i jemu się przydomek się przykleił – i babka Pardynka.
W Dziale mówią na nią Aniela Pardencyna, a jak ktoś wybiera się w odwiedziny, mówi: idę do Pardynki. Choć tak naprawdę nazywa się Aniela Knap. I w kwietniu skończy 90 lat.
Nie chwali się życiowymi przygodami. Nie opowiada o zwiedzanych miejscach, zmienianych pracach, bujnym życiu towarzyskim. Nigdy nie była w górach, choć wystarczy wyjść za dom, by je zobaczyć. Na pytanie o życie odpowiada krótko “choć jako było”. I jest doskonałym przykładam na to, że żyć trzeba z dnia na dzień, nie oczekując zbyt wiele, i cieszyć się tym, co się ma.
W domu było ich ośmioro. A że Aniela była po Gienku najstarsza – to właśnie na nich spoczywało najwięcej obowiązków I pasali dwie rodzinne krowy, pomagali w polu, czy było ciepło czy zimno. Teraz, mówi, ten chłód z tamtej roboty pewnie wlazł w kości. I boli. Ale przyzwyczajeniu do ciężkiej pracy zawdzięcza też męża. Z Józkiem znali się od najmłodszych lat i szkolnej ławki. Pobrali się, bo jemu babka doradziła Anielę, mówiąc krótko, że to robotne dziewczę jest. A i w domu Anieli cieszyli się, że dziecko biedy nie zazna. Krótko mówiąc – obie rodziny zgodnie uznały, że to dobry wybór.
– A miłość? – pytam.
– Co? – odpowiada.
Z młodości pamięta jeszcze poracki, gdy chodziło się do domów, a potem grała muzyka i były tańce. Ale w życiu były już tylko obowiązki, praca. I dzień podobny do dnia.
Bronuś, ich pierwszy syn, rósł dobrze, sprawował się dzielnie. Miał osiem lat, był już po pierwszej komunii, gdy zachorował. Brzuch go bolał. Poszli do doktora. Zbadał, przepisał jakieś leki. Wrócili do domu. Bronuś zmarł jeszcze tego samego wieczora. Nigdy się nie dowiedzieli, co tak naprawdę przydarzyło się pierworodnemu synkowi.
Tak jak nie wiedzieli, co się stało z kolejnymi dziećmi. Najpierw z Janką, a potem Zosią. Obie malutkie, jeszcze główki nie potrafiły utrzymać, gdy odeszły. Szczęśliwie los obszedł się z kolejnymi córkami – Anną i Marią, które przysporzyły Pardynce 7 wnuków i tyleż prawnuków.
Knapowie postawili dom nieopodal sklepu babki Józefa. Gazdówkę mieli zacną – krowy, byczki, konie, świnie. A Józek cieślą był, potrafił wszystko w domu zrobić. Ale przeważnie go nie było. Tylko z rana brał siekierkę w ręce i ruszał, bo robota czekała do nocy. Więc Aniela, od dziecka zaprawiona w robocie, cały czas uwijała się przy gazdówce. Tak samo dzień za dniem. Dzieci – stajnia – kuchnia – pole. Cały czas to samo. Nawet na wesela nie chodziła. Tylko swoje i córek. Zresztą nie lubiła zabaw. – A po co chodzić po weselach? Potem chłop popije i będzie grandowoł – mawiała sobie wówczas.
Jedyna krótka odmiana w monotonii życia to kilka lat pracy w nowotarskim kombinacie. Ale niedługo, bo chore stawy zaczęły doskwierać. Nie dała rady pracować.
– Najpiękniejsze chwile w życiu? – powtarza pytanie, jakby nie dowierzając, że takie mogło paść. – Robota była i więcej nic.
Józek zmarł w 2001. Córka wyjechała do Ameryki. Druga mieszka w Dziale. A z Anielą pod jednym dachem mieszka wnuk Sylwester.
W kościele Aniela dawno nie była. Jest za słaba, więc to ksiądz odwiedza ją regularnie ze świętą komunią. Po izbie Pardynka porusza się albo o kulach, albo z balkonikiem. Z domu nie wychodzi. Chyba że czasem, ale boi się, że upadnie i nie będzie nikogo, by pomóc jej wstać.
I jak całe życie Anieli – dzień podobny jest do dnia. Pomodli się przy radyjku – dobrze wie, o której godzinie jest Różaniec, o której msza, a o której litania. Pilnie śledzi wskazówki zegara, by we właściwym czasie swoje radyjko włączyć. Bo polityki nie znosi, więc gdy tylko usłyszy ostatnie “Amen” – odbiornik skwapliwie zamyka. Bo po co się denerwować. Gdy się nie modli, siada przy oknie i patrzy, co to się na tym Bożym świecie dzieje. A i sąsiedzi są spokojni, gdy widzą Pardynkę w oknie. Widać, że wszystko jest w porządku. Często któraś znajoma zajrzy do izby poopowiadać, co się dzieje we wsi, w miejscach, które przed okiem staruszki chowają się gdzieś za zakrętem. I tak czas upływa szybciej.
Gdy zbliży się pora obiadowa, pomoże Sylwkowi przy obiedzie. Naskrobie gruli, ale już gorących nie odcedzi. Ręce nie te same – garnka nie utrzymają. Ale czemu ona nie da rady, to wnuk poradzi.
I tak sobie pomieszkują zgodnie razem Sylwek Pęksa Pardencyn – bo i jemu się przydomek się przykleił – i babka Pardynka.
tekst: © Józef Figura
foto: © Bartłomiej Jurecki
Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.
2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org