Scroll Top

Wojciech Komperda

Góral z krwi i kości

Z

łote zęby miałem, to capnąłem milicjanta. W protokole napisali: gazda wściekły. A wściekły nie był, tylko rodowity góral, z krwi i kości – Wojtek Komperda, Śliwiocek.
Czterech ich braci było Śliwiocków z Czarnego Dunajca. Najstarszy się w 1939 urodził, ale go rodziciele zapisali na 40. Wojtek jest drugi z kolei, rocznik 47. Inny z rodzeństwa w Ameryce osiadł – ten się po Wojtku, w 1950 urodził. Były też 3 siostry. W sumie siedmioro Śliwiockowego rodzeństwa, nie licząc trójki, co wcześnie pomarła. Cztery razy mama Śliwiocków poroniła. – Czyli byłoby nas czternastu – rachuje w myślach zasępiony Wojciech, masując bolącą nogę. Przymyka oczy, żeby sobie lepiej mamę przypomnieć. Tyle dzieci urodziła, a wcale z niej wielka baba nie była. Wręcz przeciwnie. Chucherko drobniutkie. Tylko charakterek miała niezłomny. Chłopaki wyrosły na nicponi niesfornych. Nikogo się nie bały. Tylko tej zwiewnej gaździnki. Mama jakiś taki wrodzony szacunek wzbudzała. Bo z dobrej góralskiej rodziny Lejów pochodziła. Ród był zacny, jegomość się z niego wywodził. Brat Wojciechowej rodzicielki do stanu duchownego przystał. Mama strasznie była z niego dumna i bardzo pilnowała, żeby jej chłopaki niesforne na złą drogę nie wkroczyli i wstydu wujowi nie przynieśli. – Mama malućka była, ale mietłą od niej nieraz dostałem. Co było robić. Z matką się bić nie będziesz. Trza było do pola uciekać.
Nawet jak już pociechy całkiem dorosłe były, to im matka życiowych wskazówek nie szczędziła. – Ino mi się zapisze który do partii, to nogę z d… wyrwę i dam się bawić.

Dziad, po którym Wojciech imię odziedziczył – mamy ojciec – też był człowiek światły i życiowym doświadczeniem bogaty. A przy tym – wielkiej wiary chrześcijanin. W czasie wojny mamę już zwątpienie dopadło i wznosząc oczy ku górze – w stronę nieboskłonu pretensje kierowała. – Ka ten Bóg się podział, że nam Hitler tak dokucza? Dziadek w łaskę opatrzności nie zwątpił, mamę Wojtkową uspokajał: – Czekajjeszcze chwilę. Jak się Niemce za dzwonki z kościołów biorą, to długo nie pociągną. Z Panem Buckiem nie nawojuje. Hitler wkrótce padł.
Mama Wojtkowa 82 roków dożyła. Tata natomiast umarł wcześnie. Jak ojciec święty po raz pierwszy do Polski w 1979 roku przyjechał, to pogrzeb był. Tata był z charakteru do mamy zupełnie niepodobny. Spokojny, opanowany. Pewnie dlatego z mamą żyli tak dobrze. Przez całe życie ani raz się nie pokłócili.

Gdy tata pomarł, Wojtek przejął rodzinną gazdówkę. Aby stać się gazdą także w świetle prawa – musiał uczynić zadość biurokracji i uzupełnić rolnicze wykształcenie. Poszedł się na kursach uczyć zawodu wieczorowo. Głęboko w szafie do dziś świadectwo leży z wykaligrafowanym równym, urzędowym pismem zaświadczeniem, że obywatel Komperda Wojciech uzyskał tytuł Mistrza Produkcji Zwierzęcej ze specjalnością: hodowca bydła. – Gazdówki było 4,5 hektara. Chowałem owieczki, świnie – maciory. Handlowałem cielętami. Ormowcy mnie pilnowali, ale chycić nie mogli. Cielęcinę woziłem do Zakopanego i kiełbasę. Brało się 30 kilo mięsa, do tego z 5 kilo boczku. W piwnicy zimnej wszystko robiłem. Wysolić trza było bardzo dobrze. Saletry do kiełbasy nie dawałem, tylko pieprz, sól i cukier. Uwędziłem i leżała nawet pół roku. Ani pętko nie śmiało zapleśnieć – rozmarza się Wojciech, uparcie masując bolącą nogę. Tęskno mu do tamtych czasów, gdy gazdówka dochodowa była, a z 4,5 hektara wyżyć się dało. Chleb 6 złotych kosztował. A mleko było po 3 złote. Sprzedałeś dwa litry mleka i miałeś chleb dwukilowy. Dziś płacą grosze za mleko, ale w markecie za litr to trzeba prawie trzy złotówki na ladzie położyć.

– Kiedyś się gazdowało, ale dziś już nie nagazduję. Dziś to się już tylko plątam – Wojciech konstatuje smutno. Szybko zapewnia, że jak na złość chęci do roboty go razem z siłami nie opuściły. – Aż mi się cosi dzieje tu, w dołku, jak widzę, że drzewo wiezą z Chochołowskiej. Mam dwa uprawnienia, jedno jeszcze po tacie – mówi na wpół do siebie i zerka w kierunku okna, zupełnie jakby tuż za szybą zamiast czarnodunajeckiego rynku rozpościerało się szerokie wejście do Doliny Chochołowskiej. Ileż to drewna Wojciech z tatrzańskich lasów, jako prawowity udziałowiec Wspólnoty Ośmiu Uprawnionych Wsi, wywiózł. Suche żerdzie do 14 centymetrów. Brało się kartkę, a leśniczy odbijał. Darmowo można było wziąć jedną furę w roku. Urobił się człowiek – zganiał grosz do grosza – woził drzewo z Chochołowskiej, deski się sprzedało, było z czego do gospodarki dołożyć.
– Ja za lasem to jak kurzac za papierosami. Żyć bez niego nie mogę. Człowiek wejdzie między drzewa, to wie, że żyje. Od razu się dotlenia – Wojciech znacząco mruży oczy i na chwilę traci kontakt z rzeczywistością. Opiera się ramieniem o ścianę, przenosi ciężar zmęczonego ciała na zdrową nogę – zamiera w bezruchu. A myśli Wojciechowe właśnie gnają gdzieś w głąb doliny pomiędzy sędziwymi smrekami. Paradoksalnie ostatnia wizyta w lesie koło Baligówki wcale gaździe nie wyszła na zdrowie. – Uderzyła mnieszczapa ze żerdzi w prawą nogę. Ale się jakoś wygoję. Ja się zawsze lubił goić. Kiedyś mi palec rozpłatany siekierą chirurg zszył i ślad nawet nie został.
Ale rana na nodze wcale się nie chce zagoić. Wojciech już przez nią dwa razy w szpitalu leżał. Doktorzy mówią, że gazda nie tylko nogę ma chorą, ale też serce. Krew krąży ospale i to dlatego się rany zabliźniać nie chcą. – Ważne tylko, żeby nie zaziębić… i wszystko dobrze będzie.

A pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno Wojciech miał sił aż nazbyt dużo. Energia go rozpierała i strumień ten nie zawsze się w dobrą stronę kierował. Jechał raz gazda przez Rynek w Czarnym Dunajcu na rowerze. Traf chciał, że pieszy patrol milicji obrał tę samą drogę. A że od lat Wojciech był solą w oku władzy – doszło do zatrzymania. – Dmuchaj w balonik – zażądała władza. Ale Wojtkowy nos wyczuł natychmiast, że problem z trzeźwością to raczej ma mundurowa formacja. – Najpierw ty dmuchaj – zaproponował hardo baca. No i się zaczęło… – Złote zęby miałem, to capnąłem milicjanta. W protokole napisali: gazda wściekły. A wściekły nie był, tylko rodowity góral, z krwi i kości – zaznacza Wojtek z dumą przynależną jedynie tym “najgrubszym” gazdom.

W związek małżeński Wojciech wstąpił późno. Wziął se babę młodszą o lat szesnaście. Żona w Zakopanem pracowała – w modnym lokalu Morskie Oko. Czwórki dzieci się dorobili: jednego syna, trzech córek i 11 wnuków. Później się drogi Wojciecha i jego małżonki rozeszły. Góral nie chce o tym gadać. – Żona nie siedzi ze mną – kwituje. – Sam mieszkam, ale źle nie mam. Tylko żeby zdrowie lepsze było… – znacząco zawiesza głos, ponownie rozmasowując bolące kolano, i wspomina czekającą go operację. – Chcieli mnie pitwać, ale się nie dałem. Otworzą, jeszcze znajdą jakiego raka, co do tyłu chodzi, i tyle se pożyję. Bo w Polsce to są trzy główne choroby: zawał, rak i… pieniędzy brak.

Dziś Wojciech prowadzi żywot statecznego emeryta. W przerwach pomiędzy pobytami w szpitalach i wizytami u medyków lubi sobie gazda w niewielkim sklepiku prowadzonym przez dzieci przesiadywać. Tam też zawsze znajdzie jakieś zajęcie. Słynna jest w okolicy Wojciechowa smykałka do klepania kos. – Ponoć na Facebooka mnie nawet dali, jak kosę klepałem – chwali się gazda. – Trza to wprawnie robić. Jak będziesz klepał krajem albo za daleko, to powichruje kosę. Jak się będzie ręka trzęsła, to też nie naklepiesz.
W wolnych chwilach od roboty i chorowania namiętnie też się Wojciech filozofowaniem zajmuje. – Amerykańcy nam wojsko pchają, do Putina zygają. Będzie wojna światowa. Nie że zaraz będzie. Ale wszystko wre. A jak wre, to i musi kiedyś wykipieć…

tekst: © Marek Kalinowski
foto: © Bartłomiej Jurecki 

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org