Życia droga Hiobowa
ykl życia i śmierci jakby się uparł, by wciąż rodzić się i umierać w tym jednym żywocie.
Patrząc na nią, a szczególnie podziwiając świetną pamięć i jasność wypowiedzi, aż chce się zapytać o życiową receptę na długowieczność. Ale ona spogląda smutnymi oczyma i dodaje tajemniczo: zaraz pan usłyszy.
I słucham historii bólu, rozpaczy, początków i końców, zaślubin i pożegnań, urodzin i śmierci.
Początek – standardowy. Dzieciństwo w słowackim wówczas Podsarniu. Czteroklasowa szkoła, bogata rodzina, ojciec, Ignacy Rapacz, to wzięty cieśla i szanowany sołtys. Piątka dzieci, z których Marysia jest druga w kolejności. Jako jedna ze starszych nie ma taryfy ulgowej. Z nieco starszym bratem pasają po okolicy 8 krów i niemałe stado owiec. Pamięta, że bała się wracać z krowami przez las. Do tego jeszcze blisko 13 ha pola, które trzeba było rodzinnie obrobić. Tato kosił, dzieci przewracały. Cały cykl ręcznej pracy. I tak co dnia. Krowy, szkoła, pole. Robota czasem do późna w nocy przy naftowej lampie.
Ale to pamięta jako szczęśliwe lata dzieciństwa. Urodzona w 1926 roku Marysia cieszy się tym, co jest. A jest wesoło, gdy jesienią przychodzą skubarki, czyli darcie pierza, a potem zabawa przy muzyce. Właśnie podczas jednej z takich zabaw jej serce zabiło mocniej, gdy w tany porwał ją Albin Walkowiec. Było już po wojnie, 1948 rok, gdy po roku znajomości się pobrali. Wkrótce przenieśli się do Podwilka, gdzie zajęli odstąpiony przez teściów stary dom. Cieśla Ignacy go wyremontował, a oni zaczęli nowe życie. Kilka hektarów pola, 2 krowy – to, co mieli na dobry start. Wkrótce przyszedł na świat Edek, potem Marysia. Sielanka.
Po 4 latach małżeństwa przyszedł dzień, który mimo swych 92 wiosen Maria Walkowiec pamięta w najdrobniejszych szczegółach. Była w 6. miesiącu ciąży. Dziś odtwarza niemal krok po kroku, jak to Albin miał jechać kupić świnię, ale nie pojechał, bo brat poprosił o pomoc w lesie. Potem dokładnie opisuje, którędy Albin wracał. Gdzie go zobaczyła, gdy obierała grule, potem jak widziała go stojącego przy wysokim słupku drewnianego ogrodzenia. W międzyczasie dodaje, jak to zawsze bała się burzy, dlatego została z nią teściowa, bo niebo się czerniło. Potem wspomina, jak weszły do sieni, gdy przeszedł nią ogień. Jasność ogromna, a potem wszystko ucichło. I nie było żadnego gorąca. Potem opowiada, jak zobaczyła sąsiada wskazującego w stronę słupka i wystające zza płotu Albinowe nogi w rozszarpanych gumowcach. I wskazuje miejsce na głowie, którym piorun męża trafił i którędy przeszedł, zanim się wydostał ku ziemi. Albin nawet nie drgnął, gdy do niego podbiegła. Suma strachów przed burzą się ziściła. Nawet ksiądz jakby czekał na nieszczęście, bo gdy sąsiad po niego przybiegł, ten miał wszystko naszykowane do ostatniego namaszczenia. – Widać, tak się miało stać. Pioruna przecież nikt nie najął – mówi po latach z żałością biblijnego Hioba.
22-letnia Marysia została ze swą rozpaczą sama, z dwójką maluchów i Antosią pod sercem. Rozpacz, która rozdzierała matkę, udzieliła się potem córeczce. Urodziła się płacząc i przepłakała całe dzieciństwo. Ludzie mówią, że to, jak kto się zachowuje w czasie ciąży, zostaje dziecku. A Marysia ciążę od 6. miesiąca przepłakała. Jeszcze nie wiedziała, że to rozpacz pierwsza. I nie ostatnia.
Nie mogła patrzeć na obejście, słup, dom, w którym wszystko kojarzyło się z Albinem. Chciała wracać do domu, do Podsarnia. Ale teściowa, szwagier, sąsiedzi – wszyscy prosili, by została. Bo dobrze im się żyło, obiecali pomóc. I pomagali. Najbardziej Ignacy, brat zmarłego męża. Przychodził, pracował, aż w końcu brata zastąpił. Pożenili się. – Czy z miłości? – powtarza pytanie pani Maria. – Chyba raczej z rozsądku. Ciężko samej.
Ale uczucie przyszło, a na pewno pojawiły się jego owoce. Polcia, Krysia, Helenka, Małgosia, a wreszcie Ignacy. – Jak było, tak było, trzeba było żyć – zamyśla się chwilę starsza pani.
Szczęśliwe pożycie nie mogło trwać długo. Przez 6 tygodni Ignacy walczył w domu z rakiem płuc. Kolejne 6 tygodni walczył w szpitalu. Przegrał. Wspólne jego życie trwało 17 lat. Maria została wdową po raz drugi.
I nie ostatni raz przyszło jej odprowadzać najbliższą osobę za cmentarną bramę. Antosia od urodzenia była bardzo chorowita. Łapała wszelkie przypadłości wieku dziecięcego, i nie tylko. Dziecięce płacze ustąpiły cierpliwości i spokojowi w znoszeniu cierpienia. Podziwiali ją. A do listy chorób dołączyła niewydolność nerek. I jak całe dzieciństwo Antosia przepłakała, tak dane jej było umrzeć w spokoju. Zasnęła cichutko w swoim łóżku w dniu, gdy papież Jan Paweł II po raz pierwszy całował polską ziemię. Miała 26 lat. I całe życie niesforny wicherek we włosach – dokładnie w miejscu, gdzie ojca trafił piorun.
Kolejne doświadczenia nie załamały Marii Walkowiec. Trzy dni po pogrzebie Antosi poszła do Nowego Targu witać papieża, który przyjechał w dniu, gdy Antosia odeszła.
Idąc na mszę, mogła powtarzać słowa biblijnego Hioba… Bóg dał, Bóg wziął, niech będzie pochwalone Jego imię… Bo kolejna tragedia nie zachwiała jej wiary.
Żyć trzeba było dalej, a czasy wciąż były ciężkie. Miała 45 lat, gromadkę dzieci wciąż na utrzymaniu. I gospodarkę, i inwentarz. Trzy lata później wyszła za mąż po raz trzeci. I po raz trzeci nie zmieniła nazwiska. Na ślubnym kobiercu staje z Karolem, kuzynem zmarłych mężów. Był statecznym kawalerem. Przeżyli razem 20 lat. Musiała pochować i jego, zanim skończyła 70 lat.
Już więcej nie stanęła na ślubnym kobiercu. Dzieci się ustatkowały, poszły na swoje, choć cały czas utrzymują z mamą stały kontakt. Została w domu sama z Apolonią, córką, której nie dane było znaleźć życiowego partnera. Żyły sobie razem, Polcia była dobrym człowiekiem, opiekowała się mamą. Do czasu, aż lekarze rozpoznali u córki raka piersi. Po 6 latach Maria musiała pochować i drugą córkę.
– Takie to miałam “wesołe” życie – wzdycha ciężko. Ale mimo wszystko nie rozpacza. Co jest najważniejsze? Na to pytanie odpowiada bez chwili zawahania: Bóg. – Człowiek nic by nie zrobił, gdyby nie wierzył. I nie byłby w stanie znieść tego wszystkiego – dodaje cicho.
tekst: © Józef Figura
foto: © Bartłomiej Jurecki
Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.
2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org