Scroll Top

Anna Regiec

Życie z prądem Dunajca

D

o rzeki ma kilkadziesiąt metrów. I od pokoleń życie toczy się z nurtem górskiego potoku.
Z Dunajcem wiążą się najwcześniejsze wspomnienia. I zachowane fotografie. Tak jak ta, przedwojenna, ojca pracującego przy połowie. Pracował jako rybak. Łapał pstrągi w sieci, potem jak inni wybierał je, a potem towar trafiał do Nowego Targu. Czasem pyszną rybę można było zanieść sąsiadowi, by wzmocnić międzyludzkie więzi.
Bo rzeka była jak krwiobieg. Żywiła, dawała pracę, a po niej wypoczynek. Z pokolenia na pokolenie. Łączyła tych, którzy szukali wakacyjnych przygód, i tych, którzy ich spławiali z prądem we flisackich tratwach.
Życie Anny Regiec “Tomasy” płynie równolegle z biegiem rzeki. I wokół niej się toczy. Jak niemal wszystkich mieszkańców Sromowiec Niżnych.
Dzięki rzece biedy nie cierpiała. Urodziła się jako druga z trójki dzieci. Pamięta, jak starsza siostra, Antonina, robiła swetry na drutach. Tadek był o 12 lat młodszy. W szkole ukończyła tyko 4 klasy. Świadectwo miała z hitlerowską wroną, a oceny brzmiały z obca: gut. Czas okupacji.
Dzieciństwo upłynęło jej jak każdemu wokół. Trzeba było paść krowy, owce, gęsi doglądać. Jakoś się wiodło. Po wojnie nadszedł czas wczasowiczów. Bo choć do Sromowiec nie było drogi, to trafiali tu ci, którzy szukali ciszy i piękna. Więc do Laskowskich, bo tak z domu nazywała się Anna, zajeżdżali goście. Nie tak wygodnie jak dziś. Miejsca było mało, ale wówczas wystarczyło zsunąć łóżka, by pomieścić i 20 osób. A by zadbać o ich wygodę i czystość w pokojach – Hania nieraz biegała nad Dunajec z rajbaczką, wyprać pościel. Cały ceremoniał, o którym dziś nie śni się posiadaczom automatycznych pralek. Przepierka, wielokrotne płukanie w lodowatej wodzie. Prąd dotarł do domu Laskowskich dopiero w 1970 roku, utwardzona droga dwa lata później.
Żyli jak odcięci od świata – wszędzie na piechotę. Rozrywką były posiady przy lnie, z którego dawniej robiło się niemal wszystko – od ubrania po obrus. Owcza wełna była zbyt cenna – szła na sprzedaż.
– No, bywały pograjki. Na zapusty chłopcy z jakąś ćwiarteczką przychodzili, dziewczyny robiły pączki i zabawa była do północy. A potem już zaczynał się post – wspomina.
Góralska dieta, jaką pamięta z dzieciństwa, to głównie grule z juchą, czyli ziemniaki z kwaśnym mlekiem na każdą okazję.
Nie może powiedzieć, że Władka poznała na zabawie, bo znali się od dziecka. Mieszkali 6 domów od siebie. Ale podczas potańcówki serca zabiły mocniej. Pobrali się w 1957. Jak przekonuje – z miłości, bo aż takiej biedy, by trzeba było wychodzić za mąż dla pieniędzy, to nie było.
Wesele mieli oryginalne, bo podwójne. Wraz z nimi na ślubnym kobiercu stanęła też Władkowa siostra z mężem. I wesele było podwójne. Najpierw wszyscy goście poszli do domu teściów, gdzie podejmowała ich siostra z mężem, a potem do rodziców Anny. Ale to nie było wesele jak dziś. Gości co prawda była setka, ale nie było żadnego obiadu i suto zastawionych stołów. Ot, w kącie coś do przegryzki, bimber na dobry humor, a na tańce poszli do remizy.
Władek był flisakiem – przez 35 lat palił także w piecu pobliskiego schroniska. Niewielkie kawałki pola dawały zajęcie w wolny czas, bo z gospodarki w trudnym terenie niełatwo byłoby wyżyć.
Dwa lata po ślubie na świat przyszedł Henryk, potem Wiktoria. Dziś mieszkają nieopodal, w domach, które wspólnie postawili.
Podobnie jak rodzice, także Anna z Władkiem udostępniali pokoje letnikom. Przyjeżdżają do dziś, choć pani Anna liczy sobie 86 wiosen. Dziś jednak już tylko dogląda i pogada ze starymi znajomymi, gośćmi zajmuje się synowa. Wielu gości nie wyobraża sobie, by nie spędzić wakacji u pani Hani. Przyjeżdżają z Gdańska, Katowic, Krakowa. Niektórzy zapraszają z rewizytą do siebie. Gdy Władek jeszcze żył – odwiedzali. Ale od 2 lat pani Anna jest wdową. Mąż miał 85 lat, kiedy pożegnał się z tym światem.
Trudno było samej, szczególnie w ciągu dnia. Ale kiedy ksiądz w kościele w ogłoszeniach przekonywał, by skorzystać ze wsparcia Pienińskiego Domu Dziennej Opieki – nie wahała się długo. I nie żałuje. Życie na stare lata znów ruszyło jakby bardziej wartko, niczym bieg Dunajca. Codziennie o 7.30 podjeżdża bus, który zabiera ją spod domu do Kluszkowiec. Tam wraz z 22 innymi podopiecznymi mają czas z góry zaplanowany. Śniadanie, wspólne śpiewy. Najbardziej lubi stare, flisackie piosenki, których teksty pamięta od młodości. Potem robótki, ćwiczenia i zabawy.
– Bawimy się jak małe dzieci – dodaje ze śmiechem, przypominając sobie “Mam chusteczkę haftowaną”.
Jest jeszcze obiad, jakiś film i o 15 powrót do domu. A tam już syn zdąży w piecu napalić, czasem odwiedzi córka czy któreś z dwojga wnucząt. I tak mija dzień za dniem.
I niekiedy przyjdzie ochota na wspomnienia. Jak to dawniej bywało, gdy do domu schodzili się wieczorami sąsiedzi. Nawet i dziesięciu chłopa. Ugadywali, co robić, jak w polu, jak było na łódkach. – Chyba weselej było, ale może tak tylko mi się wydaje, bo młoda byłam? Najważniejsze, by zdrowie dopisywało i miłości w życiu nie brakowało – dodaje, spoglądając w okno ośrodka w Kluszkowcach, gdzieś w stronę, gdzie dawniej płynął Dunajec. Dziś jego nurt jakby się zatrzymał, rozlewając się w szeroką taflę Jeziora Czorsztyńskiego. Wszystko się zmienia.

tekst: © Józef Figura
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org