Scroll Top

Tadeusz Głodek

Rockefeller z Oleksówek

M

oże, gdyby urodził się na Manhattanie, byłby milionerem. Pod bujną czupryną Tadka Głodka kłębią się równie bujne biznesowe pomysły.
Umówić się nie jest łatwo. W ciągu dnia – jedynie między 14 a 15. Wieczorem można, ale dopiero po 18. – Krowy trzeba obrobić – tłumaczy krótko.
– To może w sobotę – próbuję znaleźć jakąś inną porę.
– A wiesz, kiedy rolnik ma wolną sobotę? Jak w piątek umrze – słychać gromki śmiech w słuchawce.

Z podwórka drewnianej chałupy Głodków na Oleksówkach widok jest na cały Nowy Targ. Miasto jest u stóp. Wykorzystywali ten fakt mali chłopcy w czasach, gdy Tadek miał lat kilka. Samochody tu się nie zapuszczały, bo i mało kogo wówczas stać było na 4 kółka. Więc zimą wystarczyło wskoczyć na gratki, duże sanki, którymi ludzie rozwozili gnój do pola. Jazda była prosto w dół, aż w okolice szkoły. Z półtora kilometra. – Potem trzeba było ciągnąć je z powrotem – zauważam ze współczuciem.
– Trzeba było albo i nie. Czasem sąsiad musiał sam szukać swoich gratek – dodaje, zawadiacko mrużąc oczy, jakby to przed chwilą zrobił psikusa.
Ale Tadeusz Głodek ma już 64 lata. Z dzieciństwa pozostają już coraz odleglejsze wspomnienia. Dorabianie latem zbieraniem borówek w lesie, a jesienią grzybów. Było łapanie pstrągów w potoku. Że nie wolno? – Kto wtedy o tym myślał, przecież to był nasz potok – zauważa z rozbrajającą szczerością.
Wspomina pierwszy autobus, który zawinął na pętlę koło kościoła, i żuka dowożącego towar do prewentorium kolejowego dla dzieci chorujących na płuca.
I pamięta pierwszy dzień, gdy Marysia przyszła do szkoły. On był w III klasie, ona przyszła do I. Jeszcze ją widzi z warkoczykami, stojącą koło kaflowego pieca na korytarzu. Teraz pani Maria siedzi na wprost przy kuchennym stole i spogląda na niego pewnie tak samo jak wówczas. A przecież minęło przeszło pół wieku.

Z zawodu jest instalatorem sanitarnym – taki kierunek ukończył w nowotarskiej metalce. Krótko mówiąc, Tadek jest hydraulikiem. Ale z ledwie 15-letnią praktyką.
– Zawód fajny, ale robota ciężka, wtedy rury były żeliwne, ale każda robota kończyła się tym, że trzeba było wypić – zauważa.
Nie chce przyznać czy samowolnie, czy za namową żony, ale w końcu rzucił torbę z kluczami w kąt i zajął się własnym biznesem. A wszystko przez przypadek. Była jesień 1990. – Z kolegą chodziliśmy po jarmarku, zgłodnieliśmy – wspomina. – Zaszliśmy do jakiejś stodoły na kiełbaskę. Policzyłem, wyszło, że za 2 kiełbaski z rożna zapłaciliśmy tyle, co za całe kilo w sklepie. Oż ty, pomyślałem – to ja ci tu zaraz konkurencję zrobię!
Na następną niedzielę zajechał na odbywającą się wówczas na Berekach giełdę samochodową. Rozpalił węgle w blaszanym pudle z rusztem, za nim postawił Marysię, obok zapas 60 kiełbas, a sam z daleka obserwował, co się dzieje. Nie działo się nic, ludzi jak na lekarstwo. Już zaczął się denerwować, gdy na plac zaczęli spływać nowotarżanie po niedzielnej mszy. Cały towar poszedł momentalnie.

I tak zaczął się pierwszy, własny biznes Głodków. Z czasem trzeba było zamienić blaszane pudło na starego dostawczego mercedesa z zapleczem i wymaganym przez sanepid zlewem. Interes się kręcił, jarmarczne menu rozrastało, objeżdżali jeszcze Jabłonkę i Mszanę Dolną.
Któregoś dnia Tadek z kumplami, patrząc, jak autokary pełne Słowaków jadą na zakupy do Krakowa, wymyślili, że trzeba, by jarmark odbywał się nie tylko w czwartki, ale i soboty.
– Przyjechał Kazek z kożuchami, Leszek z Myślenic ze swoim towarem i ja z bufetem. Rano chłopaki jadą ze Słowacji na Kraków, a my stoimy przy alejach i machamy amerykańską flagą, by zajechali do nas. A oni nic. Jeden zjechał, ale dlatego, że zepsuł. I tak staliśmy ze 4-5 sobót, aż chwyciło! Teraz mało kto o tym pamięta! – dodaje ze śmiechem.
Ale, gdy wydawało się, że już może być tylko lepiej – pojawiła się konkurencja. Ludzie chodzili zjeść prawdziwy obiad do barów, które dookoła Bereków popowstawały jak grzyby po deszczu. Trzeba było skończyć z kiełbaskami. Tym bardziej że Marysia musiała zajmować się dziećmi. Na 30. urodziny urodziła Tadkowi Mateusza. Rok później cieszyli się z przyjścia na świat Uli, potem Emilki, a wreszcie najmłodszej – Joasi. Przy dzieciach trzeba było spędzać coraz więcej czasu, tym bardziej że Emilka urodziła się z porażeniem mózgowym. Była głęboko niepełnosprawna. Zmarła, gdy miała 20 lat.

Skoro żona nie mogła iść do roboty, to Tadek robotę sprowadził do domu. Wymyślili razem, że w sklepach brakuje dziecięcych ubranek. A, że Marysia, jak to kobieta, talent do szycia ma wrodzony – zrobią szwalnię. Szybko przerobili stodołę na Gazdach, kupili pierwszą maszynę, potem kolejne. Mercedesa zamienili na osobową ładę i Tadek zaczął kursować po materiał na giełdę do Łodzi. Nauczył się, czym się różni tkanina od dzianiny, a od tego, w którą stronę spleciona jest nitka, zależy, czy na danej maszynie można nią haftować, czy nie. Razem z synem spędzali godziny, naprawiając sprzęt, wcześniej długo dochodząc do tego, co i jak powinno działać. Instrukcji nie było, serwisu żadnego w mieście tym bardziej. A tu skomplikowane urządzenia z głowicami na 6 igieł, gdzie wymagana jest precyzja jak w zegarku.
Znów biznes się kręcił do czasu. Gdy rynek zalał tani towar rodem z Chin, szwalnię na Oleksówkach trzeba było zamknąć.

Tadek wrócił do zawodu hydraulika. Tym razem znalazł robotę w Krakowie, ale wyjątkowo krótką. – Skrzętny brygadzista był, żal mu było ułożyć pół metra rury więcej na 8-piętrowym bloku. Zaczął fikać, a jak ja mam robić fuszerkę, to wolałem pieprznąć mu torbę z narzędziami pod nogi i poszedłem sobie – dodaje ze śmiechem.

Skoro jednak przy domu zawsze była jakaś krowa, to Głodkowie umyślili sobie, że będą robić ser. Ale nie – jak wszyscy – oscypka czy jego podróbę, ale prawdziwy twardy ser typu szwajcarskiego. W dużym kręgu, dojrzewający w chłodnej piwnicy przez 3-4 miesiące.
Zawziął się i metodą prób i błędów opracowywał własną recepturę. Mateusz wyszukał w internecie filmik, gdzie jakiś Szwajcar pokazywał, jak on to robi. Ale z samego oglądania dobry ser nie wyjdzie. Zaczęły się eksperymenty. – Jak policzyłem, to ze 4 tysiące litrów mleka zmarnowałem. Kury karmione serwatką takie jajka dawały jak nigdy. Ale nie spróbujesz – nie nauczysz się – podkreśla niedawny hydraulik, tym razem w roli gazdy.
W końcu eksperymenty zaczęły przynosić efekt. Twardy, ale delikatny ser rozpływa się w ustach. Powstały też wersje z domieszką czosnku niedźwiedziego, czarnuszki czy bazylii.
Przepisu na swój ser nie zdradzi. Mówi tylko, że wszystko z mleka od własnych krów rasy czerwonej, które muszą być odpowiednio karmione. Nie dostają kiszonki, tylko prawdziwe siano, a latem pasą się na łące.
I sery Głodków jako produkt gospodarski sprzedają się doskonale na jarmarku, czasem pojadą z nimi na jakieś targi czy festyn.

W grudniu Tadek dorabia jako św. Mikołaj w firmie córki Uli, która prowadzi animację dla najmłodszych. Mateusz tak się wyszkolił przy maszynach, że prowadzi swój serwis urządzeń AGD, a w wolnych chwilach zajmuje się fotografią prasową. Najmłodsza Joanna studiuje zarządzanie. W jednej z prac wstawiła cytat: “Żadnej pracy się nie boję, tylko dajcie mi ludzi”.
– W jakiej książce pani to wyczytała? – zapytał profesor.
– W żadnej. To słowa ojca – odparła córka Tadeusza.

tekst: © Józef Figura
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org