Scroll Top

Franciszka Nędza Kimkula

Nie dzika Frania

O

nartach w dzieciństwie nikt nie słyszał, w polu trza było wszystko rękami robić, motyką, a choć roboty było dużo, to i radości z towarzystwa co niemiara. Nie to, co dziś, każdy w domu zamknięty, w aucie na drodze nie widzi drugiego. Tylko w te telefony wpatrzony.
Łatwo tu trafić, kolorowy, wesoło malowany w zdobne kwiatki drogowskaz pokazuje odbicie z głównej drogi, kierunek i już jest wjazd do “Dzikiej Hanki”.
Obok, za płotem, mieszka Frania. Wojny nie pamięta, bo przecież urodziła się w 1938 roku w licznej rodzinie w Dzianiszu. Było ich sześcioro rodzeństwa. A w zasadzie siedmioro, tyle że jej najmłodszy braciszek szybko pomarł. Robić trzeba było od najmłodszych lat. – Mama była z Dzianisza, a tata z Kościeliska. Dużo u babki w Dzianiszu siedziałam. Tam wujki takie fajne były, rodzina cała – wspomina Franciszka. Dodaje, że częste odwiedziny to dawniej była norma. Lato prawie całe spędzała u matki, chodziła mamie pomagać w gospodarstwie. Wszystko w polu robiło się rękami. Kosiło się sierpami i kosami. Do tego miało się motykę i tyle wszystkiego było. Maszyn nie mieli. – Dziś dzieci nie mają co robić ze sobą. Mają te komputery, komórki. A czy to dobre? Przyjdzie ze szkoły, plecak praśnie i już te ekrany. Jakby brakło światła, to zginą. Grać nie będą na komórkach, co to będzie? Nic z tego dobrego nie będzie – martwi się Franciszka. Stale to ma w myśli. Jak prąd na dłużej wyłączą, to młodzi nic dziś nie zrobią. A dawniej prądu nie było i się żyło. W rękach się uprało, lodówek nie było, ani chłodni. Ale głodni ludzie nie chodzili. Krowę się miało, świnię. Nie głodowali, choć ubogo się żyło, w jednej izbie wszyscy byli chowani. – Jak dziś pamiętam, na zimę becułkę na środek izby tata stawiał. Wcześniej krowę ubił. Siekierą mięso na kawałki porąbał, takie małe stucki, ułożył i posolił, ułożył drugą warstwę i posolił. I jeść co było. Mama, jak trzeba było, z becułki brała i gotowała – wspomina Franciszka. Nie może się nadziwić wielkiej wojnie, jaką toczą dziś politycy o handel w niedzielę. Przecież dawniej wszystko było pozamykane. Mało tego. “Solidarność” wywalczyła wolne soboty. – Jak młoda byłam, to nika na stacjach benzynowych sklepów nie było, a w niedzielę wszystko było zamknięte. I my nie pogineli. Głodni my nie byli. Inny czas – kręci głową Franciszka. 
Dziś trudno się jej poruszać. Z kulą chodzi, o lasce, bo nogę połamała dwa razy. Śruby ma w nodze. Gdy żartuję, że to pewnie na nartach jaki wypadek, za głowę się chwyta. W życiu nart na nogach nie miała. Uchowaj Boże. Z przekąsem pyta, kto by za młodu miał wiejskiemu dziecku narty kupić. Dobrze było, jak się jakie takie saneczki miało.
W szkole nie była prymuską. Bo uczyć się nie lubiła.W domu wolała najcięższe prace brać, byle się nie uczyć. Tata szedł na budowę, mama szła robić w pole, to ona z dziećmi siedziała, przypilnować musiała domu. Jak zawodowa niania. Jak szkołę szczęśliwie skończyła, to jedna sąsiadka z Kościeliska nauczyła ją haftować. Druga pokazała jej, jak pleść na drutach swetry, czapki, rękawiczki, skarpety. Haftowała bluzki w róże, maki, szyszki, wszystkie wzory umiała wykonać. – Do dziś sobie pięknie haftuję, ale oczy i ręce mi nie pozwalają. To Parkinson – wyjaśnia Frania. Prawa ręka więcej się trzęsie. Jeszcze z oczami ma problem, wzrok słabnie. Ale jeszcze drobne rzeczy sobie zrobić potrafi.
W Dzianiszu większe gazdówki, robota była głównie w gospodarstwie. Nikt tam o haftowaniu nie myślał. Natomiast tu, w Kościelisku, prawie w każdym domu ktoś coś robił i dorabiał. Handlarki przywoziły sukno, płótna wszelakie. Dziewczęta haftowały, a potem te wyhaftowane bluzki, sukna trafiały na stragany.
Jak za chłopa się wydała, to poszli mieszkać do biednej, starej chałupy. Na wynajem. Ale licha była chałupina, pościel trzeba było folią przykrywać, jak lało, bo tak dach przeciekał. Postanowili kupić działkę w Kościelisku. Najpierw postawili sutereny i w nich mieszkali. Jak uskładali trochę grosza, zamówili budorzy. Stawiali piętro. Potem resztę. Lata mijały i tak rósł dom. A wraz z domem rodzina. Gdy córka szła do pierwszej komunii, już górę mieli wykończoną. Mąż prywatnie na budowach całe życie pracował. Żeby pieniądze uskładać na dom i życie. Był czas, że wszyscy do Chicago wyjeżdżać zaczęli. Męża też kusiło, proponował jej wyjazd. Frania twarda była. Powiedziała, że się stąd nigdzie nie ruszy. – Tu się urodziłam, tu żyję, gdzie mnie tam na kraj świata jeździć, ja temu nie rada – podkreśla góralka.
Poza tym roboty zawsze było i jest dość po całym Zakopanem. Pierwsza jej praca była w “Turyście”. Potem bardzo długie lata przepracowała w “Odrodzeniu”. W kotłach się gotowało dla 300 ludzi obiady. Do windy transportowej wnosiła sama 30-litrowe garnki. Śmieje się, że potrafiła udźwignąć tyle, ile widziała. Personelu było dużo, chorych było dużo. Każde piętro miało swoje talerze. Swoją prace traktowała jak drugi dom, bo tyle czasu człowiek w niej spędzał. Jeszcze dziś, jak się z koleżankami z roboty spotykają, to wspominają sobie dobre czasy. Bo ciężko było, ale fajnie.
Dziś czasy niewesołe. Wspólnoty nie ma między ludźmi, każdy sobie rzepkę skrobie. – Dawniej to my szli na nogach do kościoła, grupkami, szanowali my się wzajemnie. Teraz wszystko jedzie samochodami, nikt dla drugiego czasu nie ma. Telo każdy zagoniony – podkreśla Franciszka. 
Wspomina, jak przed laty po domach chłopcy podłaźniki chodzili, owsem sypali, którego nie wolno było w Boże Narodzenie zamiatać. Dziś owsem nikt siał po domach nie będzie, bo wszędzie są dywany. 
Dwie córki miała – Hanię i Zosię. Oczy jej natychmiast zachodzą łzami. Bo Hani już nie ma. Zachorowała i Pan Jezus zabrał. Po Hani wnuki jej zostały, Kasia i Marcin. Zosia też jej dała parkę wnuków, Gosię i Marcina. Na szczęście wszyscy blisko siedzą, choć męża 14 lat temu już pochowała, to samotności nie czuje. Z córką mieszka pod jednym dachem, za płotem wnuki. Jedynie Kasię w świat rzuciło. Popracowała krótko na Cyprze. Ale ciągnęło ją do Dubaju. Dziś pracuje dla dużej międzynarodowej firmy spedycyjnej. Rozsyła po świecie towary ze statków z Chin i USA. Niedawno dla marynarki wojennej USA wysyłała paliwo z Orlenu. – Przyjechała na święta do domu, ale nic nie odpoczęła, bo szef za nią ciągle dzwonił – wspomina babcia Frania. Śmieje się, że już nie tylko babka – jest już dwukrotną prababką. Z racji 81. roku na karku stwierdza, że bardziej już końca swego wypatruje. Oczywiście żartujemy. Frania zaznacza, że do osiemnastki to jej tak szło pomału, czas opornie się przesuwał. A teraz rok za rokiem pędzi, a każda dziesiątka prędzej. Ani jej się wierzyć nie chce, że to tyle lat przeżyła. W dodatku swemu ślubnemu powtarzała nieraz, że to ona pierwsza do Boga pójdzie. Bo starsza. A tu widać reguły takiej nie ma.
Cieszy ją dobre towarzystwo. Że ma jeszcze fajne sąsiadki. Że się odwiedzają. Raz idzie do jednej, raz do drugiej, to znowu one czasem ją odwiedzą. Powspominają, pożartują. Jednemu tylko nierada. Córka za płotem domek dla letników wybudowała. To dobrze. Ale że wnuki chałupę “Dzika Hanka” nazwali, to na to cięta jest. Tyle razy im gadała. Zmieńcie to, niechby to samo “Hanka” zostało. Nieraz mruczała. Ale kto by się tam starą babką przejmował. Tłumaczę, że przecież to nie o córce, ale dla chałupy nazwa. I taka fajna, niezwyczajna. – Ja tam wiem, że nazwa pod córkę jest. Powinno być Hanka, ale nie dzika. Ona wcale nie była dzika. Takie poważne dziewce, do tańca i do różańca. Wszędzie jej było pełno – ociera łezkę tęsknoty za córką Franciszka. 
Ale ma świadomość i doświadczenie, że młodym się w życie lepiej nie wtrącać. Można doradzić, jak się który o życiowe sprawy zapyta. Nie wolno jednak nic narzucać. Już lepiej się staremu pomodlić. Pan Bóg dziś, jak i wczoraj, ważny, ale kto dziś w niego wierzy? Za jej młodych roków było lepiej. Tu, w Kościelisku, nie było domu, żeby ludzie nie szli do kościoła. A dziś na palcach możesz policzyć. A modlić się trzeba o zdrowie dla całej rodziny. Najlepiej w kościele, w kaplicy. Ale jak zdrowie nie pozwala, to i w domu można się dobrze pomodlić. Pan Jezus wszędzie jest i wszystko widzi, wszystko słyszy.

tekst: © Rafał Gratkowski
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org