Scroll Top

Maria Szewczyk

Diablę z marzeń cynika Antystenesa

C

hytra byłam, by ludziom pomagać, i to mi zawsze wychodziło na dobre.
Nowotarżanką jest “od zawsze”, czyli już 92 lata. Urodziła się i dzieciństwo spędziła w oficynie przy Waksmundzkiej. Pamięta, że jej mama, podobnie jak i ona, była piękną kobietą. Miała kawalera, z którym mieli się pobrać, choć jego rodzina była bardzo temu przeciwna. Mimo wszystko ciągnęło ich ku siebie. Aż do dnia, gdy przyszła mama pani Marii spotkała braci Iskrzyckich. Jeden powiedział, że już się od niej nie odczepi. I tak było.
Szóstkę dzieci mieli i szczęśliwe życie. Marysia z ojcem końmi po owoce do Ochotnicy jeździła, bo tam były najlepsze plony na świecie. Ponoć dlatego, że na wodzie mineralnej rosły. I handlowali tymi śliwkami i jabłkami, sprzedając je nawet do Warszawy. Dziewczyna potrafiła przy koniu wszystko zrobić i czułości czy kostki cukru ukrytej w kieszeni mu nie żałowała. A Czarny w zamian przy mrozie potrafił przytulić do jej głowy swą końską szyję, dając mnóstwo ciepła. I tak sobie radzili. Tylko ojciec się denerwował, widząc córkę siedzącą okrakiem na koniu i robiącej nieład w ułożonej dopiero co misternie uprzęży. – Bo ja zawsze takie diablę byłam – przyznaje, świdrując swymi niebieskimi oczyma. I toczy rzekę wspomnień bliskich i dalekich. O miłości, wojnie, przyjaźni, pomocy innym.
Marysine dzieciństwo zakłóciła wojna. Miała 12 lat, gdy wybuchła największa zawierucha w historii świata. Dobrze pamięta żydowskich sąsiadów, dorosłych i dzieci, z którymi się bawiła. I dzień, gdy podtrzymywana przez kolegów, stałą na krowim grzbiecie, spoglądając, jak Niemcy mordują Żydów na nowotarskim kirkucie. Na drugi dzień widziała ruszającą się ziemię. Koszmar wraca do dziś. 
Podobnie jak wspomnienia, gdy sama została zatrzymana. Zupełnie przypadkiem, gdy z ojcem jechali po jabłka. W Zabrzeży trafili na łapankę. Innych puścili, ją zostawili. Miała trafić na roboty do Niemiec, skończyło się na Krakowie. – Pamiętam, że zamknęli mnie w jakimś pokoju razem z matką dwójki dzieci. Drzwi się otwierają, wchodzi dwóch Niemców z uśmieszkami na ustach. Zaczynają rozpinać mundury. Ta kobieta, czując, co się ma stać, wskoczyła na okno mówiąc, że wyskoczy. Ja zaczęłam wrzeszczeć, by tego nie robiła, bo ma dzieci. Wzięłam stołek, zaczęłam tak strasznie walić w nim o podłogę i krzyczeć, że przybiegli i inni żołnierze. Gdy zobaczyli, co się dzieje, zaczęli tamtych okładać kolbami po plecach. I w końcu nic nam nie zrobili – wspomina.
Dzięki dwóm rosłym góralom, którzy pracowali w tym budynku, udało jej się cichaczem przecisnąć koło wartownika i uciec do domu.
W Nowym Targu praktykowała u wziętej modystki Karoliny Tybelt. Z nią w 1945 roku wyjechała do Szczecina, na “ziemie odzyskane”. Nie polubiła tego miasta i ludzkiej mieszaniny z różnych stron. Łasi byli na dziewczyny, mieli inną mentalność niż górale. Ale skończyła szkołę, nauczyła się krawieckiego fachu. Do dziś zachowała kartkę z wydrukowaną reklamą Z nastaniem sezonu wytworna Pani ubiera się według ostatniej mody. Karolina Tybelt, Szczecin – Pogodno. Marysia uczyła się i pracowała. Ale po pięciu latach wyjechała. Przez Staszka.
Znała go jeszcze w czasie wojny. Wpadła mu w oko, gdy zbierała kamienie z pola, które orał ojciec. Staszek po latach przyznał, że już wtedy pomyślał, że w życiu nie będzie już na żadną inną tak patrzył. I tak się stało.
Ona go po prostu znała. Wiedziała, że jest piłkarzem. Wesoły był i pośpiewać lubił. Jak i ona. Pewnego dnia, gdy przyjechała ze Szczecina, przyszedł do domu, usiedli na ławeczce i zaprosił ją na mecz. Na drugi dzień napiekła moskoli, wzięła masła do słoika i pojechali. – Poszliśmy na spacer. Powiedział – nie wracaj do Szczecina. Zostań. Bez ciebie nie ma życia. Powiedziałam mu tylko, że też nie mam nikogo – wspomina po latach. A w oku jakby coś się delikatnie zaszkliło.
Pobrali się w okolicach Bożego Narodzenia.
I tak zaczęło się długie wspólne życie. Bez kłótni. On spokojny, ona potrafiła się wykłócić i postawić na swoim. Staszek wziął się za kuśnierkę. Najpierw praktykował w zakładzie u Borowicza, skończył szkołę. A potem z innymi rzemieślnikami – w czasach, gdy komuna stawiała prywatną inicjatywę na równi z przestępstwem – wymyślili spółdzielnię i założyli cech. W domu Staszek Szewczyk założył zakład kuśnierski. On skóry garbował, ona, krawcowa z praktyką, szyła kożuchy. Ale takie, jakich nie szył nikt. – Kiedyś przyjechała do mnie z Warszawy Wanda Wiłkomirska, słynna skrzypaczka – wspomina pani Maria. – Powiedziała, że się nie ruszy, dopóki nie zgodzę się uszyć jej kożuch. Bo jedzie do Ameryki na występy, a ma stary, brudny i szybko potrzebuje nowego. Wzięłam tylko miarę, nawet nie chciała rozmawiać o kroju czy skórach. Wszystko zdała na mnie. Umówiłyśmy się, że przyjedzie z Warszawy, by na koniec w odpowiednim miejscu guziki przyszyć. Słynna skrzypaczka zdała się na talent nowotarżanki, której nigdy nie widziała, a którą jej ludzie polecili. Maria dowiedziała się później, że na lotnisku w Stanach ci, którzy wyszli po Wiłkomirską – nie poznali jej, tak olśniewająco wyglądała w kożuchu z kapturem i wstawkami z kręconego baranka. Ponoć oferowali jej fortunę, by go odsprzedała. Nie było takiej opcji.
Ale prowadzenie własnego warsztatu to codzienna praca i wychowywanie uczniów. Tych nie brakowało, bo chętnie u Szewczyków praktykowali. Tym bardziej że Maria, widząc, że dzieciaki na wsi biedę klepią, oferowała nie tylko wiedzę, ale i pyszną zupę i wsparcie. Pytana o dzieci, wymienia własną urodzoną dwójkę: Magdalenę i Andrzeja oraz przysposobionych uczniów. Ilu? Nie potrafi wymienić.
Wspólne życie ze Staszkiem skończyło się w 15 sierpnia 2015 roku. Odszedł w wieku 92 lat. Z łezką w oku pani Maria pokazuje zapakowaną pieczołowicie w folię klepsydrę. Z dopiskiem, żeby zamiast kwiatów na grób przekazać pieniądze na hospicjum dla dzieci im. ks. Tischnera. Bo Staszek z księdzem profesorem znali się dobrze. Do tego stopnia, że mąż trafił do słynnej Tischnerowskiej Filozofii po Góralsku. Tischner wcielił go w postać cynika Antystenesa. Staszek Szewczyk z miasta mawiał, że mądremu człowiekowi nic nie jest obce ani też nic dla niego nie jest niemożliwe – pisał filozof. 
Pani Maria lubi porządek. Ale taki, żeby wszystko było na wierzchu. Ma pod ręką zdjęcia, portrety, wspomnienia sprzed dziesiątek lat. Wszystkie ulotne chwile w pamięci, zdjęciach, zapiskach, pamiątkach. I równie szybko jak w pamięci przywołuje dawne chwile, potrafi znaleźć stosowne potwierdzenie, karteczkę, zapisek. Wszystko ożywa momentalnie. I nie sposób oderwać się od opowieści, wspomnień, historii bardziej lub mniej prawdopodobnych. Ale choćby wydały się absolutnie niemożliwe, to wystarczy spojrzeć w parę bystrych oczu, by pozbyć się wątpliwości. – Kiedyś moja przyjaciółka żaliła się, że jej dzieci wyjechały do Stanów i straciła z nimi kontakt. Płakała, tęskniła. Nocą przyśniły mi się cyfry. Ale tak wyraźne, że obudziłam się i po kolei od razu zapisałam je na kartce. Na drugi dzień wykręciłam je na telefonie. Dodzwoniłam się do Ameryki. Odebrał jej syn. Wiem, że weźmie mnie pan za wariatkę… Patrzę w jej świdrujące oczy. I wierzę w każde słowo.

tekst: © Józef Figura
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org