Scroll Top

Maria Otręba

Od drugiej setki uchowaj Boże

P

an Bóg zabiera do siebie młodych, dzieci, a ja codziennie modlę się o śmierć i nic…
Maria Otręba, rodowita skawianka, od paru tygodni mieszka w przytulnym, ciepłym pokoiku na piętrze domu opieki w Rokicinach Podhalańskich. Drzwi przy końcu długiego korytarza nie są zamknięte. Pani Maria poleguje na łóżku. Nie żeby chora była. Ot, tak sobie odpoczywa. Już się do roboty spieszyć nie musi, ani siana składać w kopy, krowy też nie ryczą głodne i chłopu, co z drogi dalekiej wrócił, też nie trzeba strawy przygotować.
– Dobrze mi tu, naprawdę. Wszyscy dobrzy są, tylko człowiek tęskni za domem – zawiesza głos staruszka i wraca myślami do swojej gazdówki, oddalonej od ośrodka o jakieś pięć kilometrów w linii prostej. – Tak żeśmy się z synem dogadali, że tu zamieszkam. On przecież do roboty iść musi, koło chałupy się zakrzątnąć, a przy mnie na nic czasu nie miał. Bo ja jakąś taką obawę w sobie mam, że sama w domu nie zostanę. Jak usłyszałam, że się u nas w Skawie wilki pojawiły i barany zarżnęły, to synowi na grzyby iść nie dałam. Śmiał się, że się wilków nie boi, i że przecież traktorem pojedzie, to mu wilki nagwizdać mogą. Ale w końcu nie pojechał.

Łatwego życia Marysia nie miała. Ledwie roczek skończyła, a jej mamę czerwonka zabiła. Zaraza wielokrotnie przechodziła przez wioskę, niby przeciąg. Za każdym razem na cmentarzu świeżych mogił przybywało. Z mamą rozmawiała Marysia tylko we śnie. Rodzicielka zapewniała: “nic się nie martw córeczko, ja po ciebie niedługo przyjdę”. Marysia czekała rok, dwa, dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt, osiemdziesiąt, sto lat… I się nie doczekała.
– Ostatnio to już mi się naprawdę umierać chce. Kto to widział żyć tyle czasu. Młodzi umierają, dzieci. Niektóry to się i obwiesić potrafi. A ja się do Pana Boga codziennie modlę o śmierć i nic – podsumowuje z rezygnacją, zupełnie jakby te egzystencjalne dylematy były najnormalniejszym problemem dnia powszedniego, w rodzaju – co też dziś upichcić na obiad.
Słuchaczom tymczasem dreszcz przechodzi po plecach. Zresztą opowieść o awanturniczej młodości stulatki również powoduje wypieki na twarzy. Bo będąc jeszcze młodą panną na wydaniu, Maria postanowiła wyjechać na Ukrainę. Namówiła ją koleżanka, która znalazła kawalera z okolic Lwowa i tam zamierzała się wydać. Maria kupiła bilet kolejowy za całe trzydzieści przedwojennych polskich złotych i pojechała. Ale tej swojej podróży życia wcale dobrzenie dziś nie wspomina.
– Ludzie tam niedobrzy, na tej Ukrainie mieszkali, całkiem zdziczali – mówi dyplomatycznie. Koleżanka Marii szybko doszła do podobnych wniosków. Postanowiła narzeczonego wystawić do wiatru i czym prędzej wracać na Podhale. Tak się spieszyła, że o swej decyzji zapomniała poinformować Marysię. – Gdybym wiedziała, to bym się zaraz pozbierała i byśmy razem wróciły a tak ona wróciła, a ja zostałam. I mnie na Ukrainie wojna zastała – wspomina staruszka.

To, co Marysia przeżyła na Ukrainie, nadawałoby się na scenariusz filmowy. Ucieczka nocami, pijani i niebezpieczni zalotnicy, noce spędzone w środku lasu – w koronie rozłożystego dębu i dziesiątki złych ludzi, którzy starali się dorwać Marysię za wszelką cenę. Wybawieniem młodej góralki – paradoksalnie – okazali się Niemcy. Okupanci zajęli okolice Lwowa, a zdesperowana Marysia u nich właśnie poszukiwała schronienia. I je znalazła. Niemcy byli czyści, zadbani, nie chodzili wiecznie pijani, a wobec pięknej góralki zachowywali się wręcz szarmancko. Dali Marysi robotę przy wojsku. W kuchni pracowała, prasowała pościel, bieliznę, sprzątała. Głodu nie zaznała, a jej pracodawcy na tyle ją polubili, że zaproponowali, żeby z nimi została.
– Ja głupia nie byłam. Wiedziałam, że Hitler nie wygra – podsumowuje rezolutnie staruszka, raz jeszcze poddając pogłębionej analizie słuszność swego wyboru sprzed 80 lat. No bo gdyby tak z Niemcami na wschodni front poszła, to by pewnikiem już nie wróciła. Tylko zamarzła gdzieś pod Stalingradem, razem z całą Szóstą Armią Paulusa.

Daty zlewają się w głowie pani Marii w jedną bezkształtną masę. W sumie nie ma dziwoty, wszak to cały wiek pozostaje do ogarnięcia. Pełne sto lat… Całej chronologii spamiętać nie sposób. Pewnie pod koniec 41. roku Maria uciekła od Niemców, dzięki pomocy przychylnego jej oficera. Wywiózł ją w tajemnicy ze Lwowa. Przez Przemyśl Maria dotarła do Krakowa i tam… wpadła w ręce Niemców. – Do łagru mnie zamknęli, ale nie na długo, bo w nocy przez płot uciekłam – wtrąca staruszka, zapewniając, że dalsza droga do rodzinnej Skawy przebiegła już bez dodatkowych “przygód”.

Niedługo po ukraińskich eskapadach Maria za mąż poszła. Z Władkiem znali się od dawna, mieszkał niedaleko. Zrękowiny dla nikogo nie były zaskoczeniem. Władek był rówieśnikiem Marii, chłop był zaradny, świetnie znał się na handlu. Ale do roboty ręce miał raczej lewe. Na gospodarce wszystko było na Marii głowie. Władek cały czas gdzieś wyjeżdżał. To koniami handlował, to mąkę na targ woził. Pieniądze z tego były, ale w chłopie oparcia młoda gaździna zbyt wielkiego nie miała.
– Jak szliśmy kopy stawiać, to ja już piątą składałam, a Władek był w połowie drugiej. Jak mu dokuczałam, to mnie gonił – uśmiecha się do swych wspomnień pani Marysia.
Władek był zaradny, pieniądz się go trzymał. Szybko więc małżonkowie chałupę wystawili a i później na jedzenie nie brakowało. Sześciorga dzieci się dochowali. Władek odszedł do Boga w tym samym czasie, co Ojciec Święty Jan Paweł II. Maria znów sama została. A teraz tak modli się do Pana, żeby ją wziął do siebie i koło mamy i Władka posadził…

tekst: © Marek Kalinowski
foto: © Bartłomiej Jurecki 

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org