Scroll Top

Anna Wójcik

Życie miałam dobre

R

az po raz powtarza Anna Wójcik – Silna jak Halny z Krościenka. – Za to wszystko, co mnie spotkało, tylko Bogu dziękować.
Pani Anna nosi w sobie dwie historie. Jedną z rodzinnych stron, czyli z pięknego Dzianisza, drugą z równie bliskiego jej sercu Krościenka. Mimo skończonych 91 lat pamięć ma świetną. Kondycja i zdrowie również dopisuje. Podobnie zresztą jak humor. – Pani uwierzy, że ja w tym wieku żadnego żylaka na nogach nie mam? – mówi.
Mimo pogody ducha w swoim życiu miała różne chwile. Jakie było jej dzieciństwo wśród licznego rodzeństwa? Gdy wybuchła wojna, miała 11 lat. – Pamiętam ten dzień, jakby to było dziś – podkreśla. – Była piękna pogoda. Najpierw widziałam polskich żołnierzy uciekających w stronę Gubałówki. Niemcy przyjechali do Dzianisza od strony Chochołowa, z Suchej Góry na Słowacji. Zabrali nam prawie wszystkie krowy, ostatnia, którą udało nam się jakoś uchować, długo nie pożyła. Nastała straszna bieda – dodaje. Jedzenie było na kartki. Chleb z przydziału czarny i taki, że zgaga po nim strasznie piekła. Mimo to jadła go razem z innymi i uśmiechała się, gdy tata, który dobrze mówił po niemiecku, powtarzał rymowankę: “Czarny chleb i świeża woda zdrowia doda”. Lepiej smakowała kulasa. Zmielone ukradkiem na żarnach zboże ugotowane na gęstą papkę krzepiło. To były czasy, gdy jej mama, by wyprać ubrania, robiła ług z popiołu, bo mydła nie było.
Gdy się wydawało, że nie może spotkać ich nic gorszego od niemieckiego wojska, przyszedł front rosyjski. – To była zima. Trzeba było mieszkania zamykać, bo wszystko zabierali. Okropna i bezmyślna była z nich hołota – wspomina.
Wojna zabrała jej dzieciństwo, w zamian dała szybką lekcję dorosłości. – Jak była wojna, w domu jako podrostki mówiliśmy między sobą: “to zrobię Niemcom, tamto im pokażę..”. Wtedy tata, który to wszystko, o czym mówiliśmy, słyszał, wstał i powiedział do nas: “Pan Jezus mówi: zemstę mnie zostawcie do rozpatrzenia”. Te słowa utkwiły mi w głowie i nimi w swoim życiu się kierowałam. Nie wolno się mścić, a w tym, co się robi, warto kierować się prawdą – dodaje.
Tata nie rozpieszczał pani Anny, a twardo wychowywał i wpajał zasady, mama z kolei uczyła porządku i wypełniana obowiązków. – Od małego pracowałam w polu. Chodziłam, bo mama miała dużo obowiązków w domu. By było mi raźniej, wychodziłam z koleżanką. Raz ona u nas pracowała, raz ja u niej. Na zmianę -opowiada.
Od razu po wojnie poszła do pracy. Znalazła zatrudnienie jako prasowaczka w Sanatorium Nauczycielskim w Zakopanem. Czepki, chałaty i pościele zawsze musiały być wyprane oraz prościutkie. Takie oddawała. W tym czasie w ośrodku przybywali głównie chorzy na gruźlicę.
Po dwóch latach zmieniła pracę. Po szkoleniu i kursie trafiła do Urzędu Gminy w Dzianiszu, gdzie przez prawie siedem lat zajmowała się sprawami urzędu stanu cywilnego i działu meldunkowego. Do pracy przyjął ją Antoni Gruszka.
Równie chętnie jak pracę w urzędzie pani Anna wspomina Wojskowy Dom Wypoczynkowy w Kościelisku, gdzie pracowała w kuchni. Poznała tam m.in.: Wojciecha Jaruzelskiego i jego rodzinę. – Ja bym kamieniem w tego człowieka nie rzuciła – podkreśla. – Był bardzo dobry dla nas, zawsze przychodził i pytał: “Kobietki, nie dzieje się wam źle?”, a nas – samej służby było ze sto osób, gości, głównie wojskowych, przyjeżdżało ze czterystu. Pamiętam, jak była u nas córka Jaruzelskiego – Monika. Była wtedy małą dziewczynką i przyjeżdżała z babcią. Trafiła do nas akurat w oktawę Bożego Ciała, a u nas, wiadomo, dzieci chodzą w procesji. Monika także chciała iść razem z innymi i zaczęła nudzić babcię. Ta przyszła do nas na kuchnię i powiedziała: “Zróbcie coś, załatwcie mi strój góralski, bo Monika chce rzucać kwiatki. Zapłacę”. Nasza szefowa – Hanka przyniosła jej, ale nie nowy, bo takiego nie było, tylko używany, lecz zaszanowany. Góralka pamięta także, że jak Jaruzelski miał wyjeżdżać z domu wczasowego, to droga do samego dworca kolejowego obstawiona została przez wojsko po cywilnemu. Wszystko po to, by najważniejszej osobie w państwie nie stała się krzywda. On z eskorty nie skorzystał, ale wsiadł przebrany do wozu dostawczego, którym przywożono jarzyny, i odjechał.
Gdyby panią Annę zapytać o zawód – wymieni ich kilka. W swoim czasie, po ukończeniu kursu, trudniła się tkaniem kilimów- modnych wówczas “widoków” na ścianę. Zatrudniła ją Cepelia w Zakopanem, która swoim pracownicom świetnie płaciła. – Tkało się rozmaite wzory. Dostawaliśmy je razem z opisem i wełną, a potem trzymałyśmy się wytycznych – wspomina. Najtrudniej było utkać róże góralskie, podobnie jak “piernik”, czyli kilim składający się z kolorowych kwadratów.
Kto myśli, że większość czasu góralka spędziła na Podhalu, jest w błędzie. W 1969 roku po raz pierwszy wyjechała do Holandii, gdzie została zeswatana z góralem z Krościenka. – Miałam w Holandii kuzynkę, która przyjeżdżała do Polski, a że bardzo mnie lubiła, wysłała mi zaproszenie. Ona przyjaźniła się z siostrą mojego przyszłego męża i kiedy ta siostra mnie poznała, postanowiła połączyć z bratem. Jak wróciła do Polski, wszystko za mnie pozałatwiała, tak że ja sama nie musiałam być w urzędzie, żeby wyciągać metrykę. Do tygodnia wyszłam za mąż – wspomina.
Z Dzianisza wyjechała do Krościenka, rok po ślubie na świat przyszła córka Wanda. – Męża miałam dobrego, razem przeżyliśmy ponad 20 lat – podkreśla. Wspólnie pracowali w polu i budowali dom. By go wykończyć, pani Anna na trzy lata wyjechała do pracy do Stanów Zjednoczonych. – Sporo podróżowałam, byłam w Niemczech, gdzie czułam się jak pies w studni, a także w Czechach. Wie pani co, najpiękniejszy kraj to Polska. Niech się schowa Ameryka i inne miejsca, w których byłam. Czy chciałabym jeszcze gdzieś wyjechać? Daleko już raczej nie, tylko do Dzianisza zobaczyć, jak tam teraz jest – mówi.

tekst: © Aneta Dusik
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org