Scroll Top

Julia Kozieł

Życie w drodze do nieba

Z

goda w rodzinie i w sąsiedztwie była dla prawie 99-letniej dziś gronkowianki zawsze najważniejsza. I życie blisko Boga.
Julia Kozieł wychowała trzech synów, dziś wszyscy są z rodzinami w Ameryce. Ją też chcieli po śmierci męża zabrać za Ocean, ale to nigdy nie było jej wymarzone miejsce do życia. – Byłam tam dwa razy. Nie wytrzymałam długo. Tam jest niewola, wszystko jest na godziny, zawsze ktoś ci rozkazuje, kogoś trzeba słuchać. Nie ma wolności – tłumaczy.
Choć w maju Julia Kozieł zacznie 99. rok życia, nadal czyta bez okularów, sama się umyje, ubierze. Teraz mieszka w domu pozostawionym przez najmłodszego syna, ale liczy, że jak się zrobi cieplej, będzie mogła choć trochę posiedzieć w swoim domu, tym przy samej drodze, prawie vis a vis kościoła. – Każdego ciągnie do swoich kątów – mówi.
Julia Kozieł pochodzi z Białki Tatrzańskiej, z domu Rabiańskich. To była kiedyś bardzo szanowana rodzina, jedna z najbogatszych we wsi. W domu bywało kilkanaście krów, koń, owce, świnie. W gazdówce pomagał parobek. Do tego w drewnianym domu były tzw. “górki” – pokoje, w których mieszkali letnicy. – Pamiętam, jak przyjeżdżali do nas goście z Krakowa, chyba przez 7 lat. Zawsze mi coś przywozili – a to jakąś bluzkę, a to lalkę – opowiada. To właśnie od letników dostała pierwszą w swoim życiu lalkę – do dziś pamięta jej jasne, kręcone włosy. Goście gotowali też inaczej niż górale, a małą Julię często zapraszali do stołu.

Swojego imienia długo nie lubiła. Wokół były Maryśki, Hanki, Zośki, a jej rodzice wymyślili takie nietypowe imię. Wydawało jej się dziwaczne. Nie mogła im tego długo wybaczyć. A potem, kilkadziesiąt lat później – ku jej zaskoczeniu – Julia stała się jednym z najpopularniejszym imion, także na Podhalu.
Ten żal o imię to chyba jedyna pretensja do rodziców, bo – jak sama podkreśla – dzieciństwo miała bardzo dobre i szczęśliwe. Rozpieszczał ja szczególnie ojciec. Była najmłodszą z piątki rodzeństwa.
Ojciec pilnował tylko strasznie, by do ślicznej góralki nie mieli dostępu chłopcy. Na każdą zabawę czy wesele szła w obstawie brata lub ojca. Nie było czasu na poznanie lepiej jakiegokolwiek kawalera, nie mówiąc już o flirtowaniu czy zakochaniu się. Ładna była, chłopcy za nią wodzili wzrokiem. Kiedy pojechała do Nowego Targu zrobić sobie zdjęcie, jej portret długo potem eksponowany był na wystawie zakładu fotograficznego przy ul. Kolejowej. Do dziś widać na twarzy prawie 100-letniej kobiety ślady urody i szlachetny charakter.
– Życie miałam piękne i dostatnie, niczego mi nie brakowało. Nigdy boso nie chodziłam, ojciec mnie stroił – wspomina. – Dobrych miałam rodziców – podkreśla.
Przyszłego męża – Jana Kozieła poznała, jak odwiedzała ciotkę w Gronkowie. – Sprzedawał w sklepie rolniczym na krzyżówce – wspomina. – To nie była miłość, prawie go nie znałam. Rodzice popchnęli mnie do ślubu, to poszłam za niego – tłumaczy. – Ale to był dobry mąż – dodaje.
Pobrali się w drugim roku wojny. Wesele było w Białce Tatrzańskiej, w domu rodzinnym. Na stole były babki drożdżowe i przepalanka ze spirytusu przywiezionego ze Słowacji. Tańce były w wiacie, której ściany były ozdobione arkuszami papieru.
Z bogactwa przeprowadziła się do ubogiej jednej izby w Gronkowie. Dopiero ojciec Julii dobudował młodym drugą izbę – płazówkę. Mąż Julii pracował w gminie, był też w sądzie ławnikiem. We wsi był szanowany, udzielał się społecznie. Był w komitecie, jak we wsi zakładali prąd. Sprawy Gronkowa zawsze były dla niego ważne.
Julia też była szanowana i lubiana, o czym świadczy chociażby ponad 20 dzieci, które nosiła do chrztu. – Z sąsiadami zawsze starałam się żyć dobrze, ani kłótni o granice nie było, ani jak ktoś przejeżdżał po naszym do swojego pola, to się z tego afery nie robiło. Zgoda była dla mnie najważniejsza – mówi.
– Synów też dobrze żeśmy z mężem wychowali, żaden w sądzie nigdy nie był, żaden na Górce nie musiał przysięgać, żeby nie pić. Dobrzy byli dla mnie zawsze, dalej są dobrzy – podkreśla.
I opowiada, jak kilka lat temu przyjechali wszyscy do Gronkowa na Wielkanoc. – Cała trójka poszła podczas mszy do komunii, razem – jeden za drugim. A ja siedziałam w ławce i płakałam ze wzruszenia – opowiada. To dla niej jeden z najpiękniejszych obrazów, który zachowała we wspomnieniach.
Do Ameryki najpierw pojechał Władek, z miłości do dziewczyny. Pochodziła z Gronkowa, ale mieszkała w USA. Ściągnęła go do siebie. On potem pościągał swoich braci. Każdy z nich jest tam dziś ze swoją rodziną. Julia dochowała się już dziesięciorga wnucząt. Ma i prawnuki, których jednak nie potrafi się już doliczyć. Chciałaby ich kiedyś zobaczyć.
Mąż zmarł 17 lat temu, zdążyli jeszcze świętować razem 60-lecie ślubu. A dziś, choć opiekę ma dobrą, doskwiera trochę samotność. – Czytam jeszcze bez okularów i ubiorę się sama, ale już sił dużo nie ma, w głowie się kręci – opowiada. – A marzę bardzo, żeby kiedyś jeszcze być w naszym kościele na mszy – dodaje cicho. Modli się dużo, z książeczki, mszy słucha w niedzielę. Ksiądz przychodzi w każdy pierwszy piątek miesiąca z komunią świętą.
Za synów zmawia pacierze i codziennie o nich myśli. – Bardzo chciałabym z nimi porozmawiać, ale przygłucha jestem i zasięg tu słaby, przez komórkę ciężko się dogadać. Przez telefon stacjonarny bym może porozmawiała, ale tu nie mam, w starym domu został. Opłacam abonament, choć nie da się korzystać. Może jeszcze porozmawiamy – liczy.
Ma też inne ważne marzenie: – Żeby do nieba się dostać i żeby śmierć mieć szczęśliwą, żeby długo nie cierpieć – mówi, uśmiechając się dobrotliwie.

tekst: © Beata Zalot
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org