Scroll Top

Zofia Obrochta “Bartuś”

Żywobycie biedą cyfrowane

D

awniej się ludzie z sąsiedztwa schodzili w jednej chałupie. Ten flaszkę przyniósł, ten kiełbasę. I była zabawa. A teraz… Jak zaśpiewałyśmy na drodze na rozchodne wieczorem, to się sąsiad rozdarł, że zadzwoni na policję.
Zofia Obrochtowa Bartuśka z Kościeliska. Tu urodzona i wychowana. Mieszkanką Zakopanego została, nie wychodząc z chałupy. Przy okazji kolejnej regulacji administracyjnych granic miasto pochłonęło Zofię, jej pole, chałupę.
– Było nas w domu czworo. Tata chorował od młodych lat. Lekko nie było – pani Zosia jest wyraźnie zestresowana prasowym wywiadem i zdjęciem do gazety. – No, ale powiedz, Hanuś, o czym tu gadać w ogóle? – wpatruje się w córkę, szukając wparcia, ale go nie znajduje. Hania też jest zdania, że życie jej mamy to dla młodszych pokoleń jedno wielkie przesłanie. Zosia sadowi się wygodniej na ławie pod ścianą. Upewnia się jeszcze, że na stole jest cukier do kawy i mleczko, no i coś słodkiego na ząb. Wszak w góralskiej chałupie na gościa musi czekać poczęstunek. Obowiązkowo.

Zofia ma łagodne rysy, łagodny wyraz twarzy i często się uśmiecha. Na rozmówcę działa jak najlepszy psycholog. Choćbyś nie wiem z iloma przyszedł życiowymi problemami – przegadasz z gaździnką i jesteś uleczony. Już ci się nigdzie nie spieszy. Całkiem zapominasz, że miałeś w planach właśnie dziś przed wieczorem załatwić paru wrogów ludzkości…
– Mama ma już 95 lat – zauważa córka Hania. “Ściemnia” – to pierwsze przychodzi do głowy. Gaździnka wszak siwiuteńka jak gołąbeczek, ale roki zupełnie jakby się nie zgadzały… Umysł jasny jak u maturzysty, brak okularów na nosie i zmarszczek… No i to ciągłe, nałogowe wręcz rozglądanie się za robotą. Coś tu się nie zgadza… – Codziennie na wieczór nie usnę od razu, tylko się zastanawiam, co będę następnego dnia robiła. Jutro… Chłopak z sąsiedztwa się żeni. Przyszedł i prosił, żeby mu dwie koszule góralskie zrobić. No, jak mogłam odmówić – gaździnka prezentuje wydziergane misternie białe jak śnieg koszule, prawie już ukończone. – Czas mam, to jeszcze szyję, haftuję – Zofia zerka w stronę wyeksponowanych na ścianie haftowanych obrazów. – To też moje – zapewnia. – Wnuczki się nie garną do robótek, a jak coś trzeba, to zawsze przyjdą: babciu, pomóż. To zrobię – poduszeczkę, koszulę…

Wspominając dawne czasy, Zofia nie narzeka, ale jeśli ktoś się spodziewa sielanki – będzie zawiedziony. Trudnej prawdy o życiu się nie da polukrować, przemilczeć. Choćby tego, że przed wojną przymierało się głodem w co drugiej góralskiej chałupie. Tata Zosi, Stanisław Karpiel, walczył w wojnie światowej. Był nawet ranny. Kula przeszyła głowę. Ledwie uszedł z życiem, ale później ta wojenna rana wiele jeszcze razy nie dawała o sobie zapomnieć. Zresztą życie nie oszczędzało Stanisława i później. Ojciec Zofii był wziętym cieślą i niby sobie powojenne życie poukładał. Robił po budowach. Nawet po miastach jeździł wznosić góralskie chałupy. Wtedy się zdarzył wypadek. Stanisław spadł z dachu i znów uderzył głową. Czaszka załamała się dokładnie w tym miejscu, które niegdyś nadwerężyła zabłąkana kula. – Pamiętam doskonale taty wypadek, choć miałam tylko 4 roczki. Mama miała ciężko z czwórką dzieci. Gospodarka była: krowa, świnka, króliki. Żeby mamie trochę ulżyć – trza się było wcześnie brać do roboty. Jak trochę podrosłam, skończyłam 3 klasy szkoły podstawowej – trzeba było iść na służbę. Bawiłam dzieci u pani. Później po rodzinie mama mnie dawała, żeby jej było choć trochę lżej. Tata miał okresy, gdy ciężko chorował. A później na chwile się poprawiało. Też szedł do roboty. Był pracownikiem leśnym w Kirach, w lasach wspólnoty. A później, jak już nie dał rady ciężko pracować – poszedł za stróża na Groniku.
Zosia miała 16 lat, jak poszła do pierwszej dorosłej roboty. Trwała wojna, Zosia sadziła drzewka po lasach, żeby uniknąć wywózki do Niemiec. Co jakiś czas żołdacy w mundurach koloru feldgrau wpadali do wsi niczym wiatr halny. I brali na roboty. Na szczęście ludzie stworzyli coś na wzór systemu alarmowego. Zawsze ktoś dał znać, że będzie łapanka. Wtedy trzeba było złapać w garść koc, coś do ubrania i uciekać do lasu. – Ile nocy człowiek spędził w smrekowym młodniku – wspomina Zosia. Z okupacyjnych czasów Zofii utkwiły jeszcze w pamięci prowadzone przez Niemców badania antropologiczne. Starsza pani nadal przechowuje wykonane przez niemieckich naukowców fotografie jej dłoni i stóp. – Przykładali miarkę, zapisywali. Mówili, że niby górale są z Niemcami spokrewnieni. Ale wcale nas z tego powodu lepiej nie traktowali – podsumowuje gorzko gaździna.

Chałupa Zofii ma ponad sto roków i stoi przy głównej drodze, całkiem blisko sanktuarium na Krzeptówkach. Gdy gospodyni wspomina, jak tu zamieszkała – dreszcz zimna po plecach przebiega. Zaraz po wojnie zamieszkali tu ze swym ślubnym. Jasiek z Obrochtów był wnukiem słynnego Bartusia i po dziadku odziedziczył talent do muzykowania. Poznali się pod sam koniec wojny w pociągu. – Jeździliśmy z gminy pociągiem na roboty przymusowe, żeby kopać okopy. Mój mnie w pociągu poklepał – “ale fajna dziewczynka” – powiedział. Okropnie się mu zwidziałam. Na krok nie odstępował, poił herbatą z sacharyną. Już mnie nie chciał popuścić. Czwartego października 1945 roku był ślub. Ale weselisko do okazałych nie należało. Bieda była okropna. Zosia dostała na prezent spodki spod doniczek od kwiatków. Używane. – Nie miałam urazy. Ludzie po prostu nic lepszego nie mieli, a nie chcieli przyjść z gołymi rękami – tłumaczy. Młodzi zamieszkali na chwilę w domu rodzinnym Zosi, a później osiedli w starej chałupie po dziadku. Dom był od lat opuszczony. W izbie hulał wiatr i było przerażająco zimno. Młodzi najnormalniej w świecie głodowali. Zosia nie mogła tego znieść. Uciekła na Śląsk, gdzie wujek objął poniemiecką gazdówkę. Jasiek zaraz przyjechał tam za nią. – Parę dni żeśmy posiedzieli i trza się było brać nazad do chałupy – kwituje smutno Zofia, błądząc wzrokiem gdzieś w okolicy okna. Wuj się nie kwapił, żeby młodych wspomóc na nowej drodze życia. Jasiek, żeby uniknąć głodu, ukradł krewnemu trochę mąki do worka. Wrócili do zimnej, zaśmierdziałej chałupy. W końcu się jakoś urządzili. – Z tej biedy się nam nawet dziecko urodziło, jak się później miało okazać – jedyne -– pani Zosia uśmiecha się szeroko do córki Hani.

Z początku młodzi Obrochtowie klepali wielką biedę. Wyłaziła dosłownie z każdego kątka. Trzeba jej było stawić czoła. Inna opcja nie wchodziła w rachubę. Jasiek załapał się do roboty na budowie. Z rodzinnego domu dostali młodzi dwie owieczki. Później jeszcze krowę. W końcu dokupili konia. Później szwagier Zosiny zmajstrował dla nich dorożkę i Jan się podjął fiakierki, wożąc panów po Zakopanem. Wtedy, jak już ktoś na turystykę przyjeżdżał pod Tatry, to grosza nie skąpił. Koniem się kazał wieźć z centrum do Morskiego Oka albo do Chochołowskiej Doliny. Jak nie było fiakrowania, to Jan się razem z koniem do roboty w lesie najmował. Zosia też nie próżnowała. Dzieciątko zaopiekowała, a przy tym swetry plotła i pończochy haftowała. Mała Hania była chorowita. Zosia ją owczym mlekiem karmiła. Mleko owcy strasznie tłuste, jako pokarm dla niemowlęcia niewskazane. Ale nic innego nie było. Więc Zosia to owcze mleko na wpół z wodą rozpuszczała i karmiła córeczkę. – Ona mi raz od tego mleka zsiniała. Po prostu przestała oddychać i zrobiła się całkiem szara. Położyłam dziecko na stół i poleciałam z płaczem do bratowej. Ta przyleciała, Hanię przeżegnała i pokropiła. To było jak cud. Dziecko się ocknęło. Poleciałam po Jaśka do roboty i mówię, żeby konia zaprzęgał, bo dziecko trza ochrzcić jak najszybciej. Córka wyrosła i mi za to wszystko 4 wnuki urodziła. A teraz mam też prawnuki i nawet praprawnuki – zamyśla się pani Zosia. Zapewnia z przekonaniem, że rodzina to jej największy życiowy dorobek. W chałupie gwarno, wesoło. Pięć pokoleń tu żyje w zgodzie, bez zwady. I co najważniejsze – wszyscy babcię Zofię hołubią i szanują.

– Ale zaś nie gadajcie, że w tym waszym życiu to były same strapienia – napomina swą mamę Hania. – Wesoło też bywało. Śpiewy były i muzyka.
– Jan muzykował. Pięknie śpiewał. Ludzie go cenili i na wesela za pytaca brali. Jeździł konno i śpiewał razem ze swoim bratem. Dziś w to pewnie trudno uwierzyć, ale jak po weselu ze starego kościoła wychodzili pytace i śpiewali, to myśmy ich tu, na Krzeptówkach, słyszeli. Takie mocne głosy mieli – pani Zosia zamyśla się na chwilę. Jana już nie ma. Zofia pochowała go 14 lat temu. Odszedł, a z nim stare, dobre czasy. – Dawniej się ludzie z sąsiedztwa schodzili w jednej chałupie. Ten flaszkę przyniósł, ten kiełbasę. I już była impreza. Popod regle chodzili z muzyką i była zabawa. A teraz? Zaśpiewałyśmy kiedyś na drodze, na rozchodne. Za pięć dziesiąta wieczorem była. Sąsiad się rozdarł, że zadzwoni na policję.

tekst: © Marek Kalinowski
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org