Klimka, córka pisarza
ie wolno się gniewać, pamiętać tego, co było złe, trwać w zawiści – przekonuje Klementyna Szewczyk z Niwy.
Swoje nietypowe imię zawdzięcza letnikom. 91 lat temu Niwa była uroczą wioską na wzgórzu koło Nowego Targu. Józef i Maria Dominowie przyjmowali od czasu do czasu gości z miasta, przyjeżdżających na wakacje. Wśród nich byli państwo Wawrzynowscy z Warszawy z córeczką Klementyną.
Tak się to imię spodobało Józefowi, że przekonał żonę, by takie imię nadać najmłodszej córeczce, która właśnie przyszła na świat. Ale nigdy tak się do niej nie zwracał. Mówił krótko i ze swojska: Klimka. A Klimka swego miastowego imienia nigdy nie polubiła.
Maria była drugą żoną Józefa. Domin wniósł w nowy związek trójkę osieroconych dzieci, a Maria powiła mu kolejną dziesiątkę. Ojciec był na Niwie szanowany. Był wiejskim pisarzem, kimś ważniejszym od sołtysa, bo w odróżnieniu od niego potrafił czytać i pisać. Więc Józef pisał urzędowe pisma, załatwiał sprawy i częściej robił coś dla społeczności niż dla siebie. Stąd i do nowo wybudowanego domu wprowadził najpierw… szkołę. Przez dwa lata przyglądali się dzieciakom przychodzącym na lekcje. Dopiero potem uczniowska gromadka przeniosła się do innego sąsiada, a wreszcie do nowej, drewnianej szkoły. Tam swoje 4 lata podstawowej edukacji zaliczyła także Klimka.
Józef był obrotnym gospodarzem, trzy razy wyjeżdżał do Ameryki, do Minneapolis, gdzie pościągał rodzeństwo. Sam jednak wracał do kraju, na Niwie poskupywał skrawki działek, by mieć co podzielić między liczne potomstwo. Surowy był, potrafił laską huknąć o ławę, gdy go nie słuchali. Ale Klimka, najmłodsza córka, zawsze wspomina go z rozrzewnieniem.
Po szkole dziewczynka musiała zająć się pomocą na gazdówce. Dotąd pamięta karmienie gęsi, którym trzeba było wkładać do gardła kluski z owsianej mąki, by odpowiednio tłuste były. Nietypowy sposób karmienia owocował krwawymi śladami na poszczypanych małych dłoniach dziewczynki. Trzeba było paść krosy, doglądać kury. I tak mijało dzieciństwo i młodość na pracy i od czasu do czasu organizowanych po domach potańcówkach. Wspomina zabawy przy akordeonie, ale i utalentowanego skrzypka, który choć nut nie znał, potrafił tak zabawić wszystkich, że na koniec padali ze zmęczenia.
Józef, jak wspomina Klementyna, był też “oglądaczem zwłok”. Krótko mówiąc – zastępował lekarza, odwiedzając dom nieboszczyka i sporządzając urzędowe pismo stwierdzające fakt zgonu. Kto wypisał akt dla niego? Nie wiadomo. Józef po prostu pewnego dnia powiedział żonie, że źle się czuje i położył się na ławie. Poprosił, by go Maryśka pookrywała, zanim pójdzie do krów. Gdy żona wróciła – Józek już ducha wyzionął. Cicho, niezauważalnie, bezboleśnie. Tak po prostu. Miał 77 lat.
Klementyna już dawno wyrosła, panieński czas przedłużał się coraz bardziej. W końcu w roli swatki wystąpiła Hanka, sąsiadka, która spotkała ją z Józkiem Szewczykiem z Klikuszowej. Był z biednej rodziny, ale okazał się za to doskonałym mężem. Choć pobierając się, właściwie nic do siebie nie czuli.- Tak naprawdę pokochaliśmy się dopiero po ślubie, stąd i tyle dzieci, które przychodziły na świat jedno po drugim – przekonuje pani Klementyna.
Najpierw urodziła się Zosia, po niespełna roku Tadek, który tak bardzo chudy był, że wyglądał na wcześniaka. Ale wyrósł potem nadspodziewanie. Potem urodziła się Hania, Staszek, a 6 lat po nim – najmłodszy Maciek.
Zanim dzieci pojawiły się na świecie w komplecie, Szewczykowie na otrzymanym od ojca placu postawili dom. Trzy lata go budowali – najpierw wydrążyli studnię, potem stajnię, a wreszcie murowany dom. I wszystkiego dorabiali się sami. Bo na początku wewnątrz była jedynie ława i łóżko. Ale było i coś, czego nie mieli sąsiedzi – ogromny piec, w którym można było na raz wypiekać 6 bochnów chleba. Jego zapach rozchodził się po całej okolicy nic więc dziwnego, że w sobotę Klementyna wypiekała nie tylko zapas na cały tydzień dla siebie. Przychodzili jeszcze sąsiedzi, by i im sporządzić przepyszny chleb. A potem i wędliny, bo Szewczykowie postawili wędzarnię, w której domowym sposobem wyczarowywali niezwykłe smaki swojskich wędlin.
Hodowali byczki, a Józek poszedł do pracy w hurtowni spożywczej na Składowej.- Niestety, w robocie nauczył się pić – chmurzy nieco czoło pani Klementyna. I dodaje od razu, że nie był pijakiem, a ona sprawnie pilnowała domu, by wszystko funkcjonowało jak należy.
Ale swojemu piciu Józek zawdzięcza i to, że pić przestał.
Pewnego dnia po sumie wracał do domu ze słoikiem zakupionego po drodze miodu. Gdzieś po drodze zagadnęli go koledzy. Upili się tak strasznie, że wydawało się, że Józek ducha wyzionie. Zosia już przekonywała, by do ojca wezwać pogotowie, ale Klementyna trzeźwo stała na stanowisku, że karetki do pijaka wzywać nie będzie. Józek w końcu wytrzeźwiał, jakoś doszedł do siebie, ale kropelki alkoholu do ust już nie wziął.
Żyli zgodnie. Nawet jak się pokłócili, to Józek po prostu przestawał się odzywać. Aż emocje opadły i znów można było żyć razem, jak gdyby nigdy nic się nie stało. – I już było dobrze i miło – śmieje się dziś pani Klementyna.
Tak jak ojciec – trzykrotnie była w Ameryce. Ale w odróżnieniu od niego – nigdy nie pojechała do pracy. A ponieważ osiadł tam najmłodszy syn – była okazja, by pojechać na wesele albo po prostu w odwiedziny. Poleciała sama, bo Józek miał dość Ameryki po tym, jak pojechał w czasie kryzysu i roboty żadnej nie znalazł. Stracił czas, pieniądze, więc poprzysiągł sobie, że więcej tam nie wróci. Nawet, gdyby samolot po niego wylądował za stodołą, to nie wsiądzie. I słowa dotrzymał. Do śmierci.
Opuścił Józek swą Klementynę 13 lat temu. Raka miał, lekarze nie byli w stanie pomóc. Załamywała ręce widząc, jak on cierpi, jak chce uciec z łóżka, nie mogąc znieść swej bezradności. Mimo upływu lat wspomnienie tamtych chwil wciąż wywołuje smutek na twarzy, a jeszcze przed chwilą roześmiane oczy poważnieją.
Piątka ich dzieci dostarczyła radości oglądania 9 wnuków i 4 prawnuków. Ale pani Klementyna martwi się najbardziej nie o siebie, ale o potomstwo. Każde niepowodzenie budzi u niej frasunek.
A ona sama uczy wszystkich w rodzinie swojej życiowej mądrości. – Nie wolno się gniewać, pamiętać tego, co było złe, trwać w zawiści – przekonuje. I przyznaje, że nieraz się w życiu upłakała, ale zawsze gdzieś na boku, żeby nikt nie widział Nie skarżyła się. Jej to pomagało, a innych nie obarczało jej problemami.
Ulgę przynosi niedzielna Msza św. w nieodległym kościele, do którego zabiera ją córka samochodem. Sama porusza się już z trudem, choć gdy się ciepło zrobi, to i przed dom wyjdzie, na świat popatrzy. Mimo że nie ma się gdzie śpieszyć, a i obowiązków mało, to wstaje regularnie o 6, a kładzie o 22. Słuch ma już coraz słabszy, za to z chęcią zanurza się w świat książek i czasopism. – Odrabiam zaległości, bo wcześniej nie miałam czasu – mówi o swej odkrytej pasji czytelniczej.
Ale nie powinno to nikogo dziwić. Choć skończyła tylko 4 klasy, to przecież na zawsze pozostała córką pisarza.
tekst: © Józef Figura
foto: © Bartłomiej Jurecki
Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.
2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org