Scroll Top

Helena Doleżuchowicz

Pogoda ducha

G

óral musi mieć swój dom, najważniejsza jest rodzina i praca, w życiu trzeba być upartym, swego pilnować, a drugiemu pomagać. I talenty od Boga dane rozwijać.
Tyle zła zobaczyć, a mimo to uśmiech zachować, pożartować z dopiero co poznanym człowiekiem, choćby to i dziennikarz był – to prawdziwa sztuka. Sztuka życia. Ale może jej łatwiej. Ma stałe oparcie w utalentowanej rodzinie. Helena Doleżuchowicz prowadzi mnie na góralskie pokoje. Tu każda jedna ściana od powały po drewniane podłogi wypełniona pięknymi obrazami. Zbójnicy, górale, góralki, góry, kwiaty, łąki. Na szkle malowane przez męża Adama, który był artystą, pracował dla Cepelii, robił szachy, szkatułki. Przez 12 lat był instruktorem Zespołu im. Bartusia Obrochty, świetnie grał na skrzypcach. Są też wielobarwne, cudne kwiaty autorstwa córki, Bożeny Doleżuchowicz-Mickiewicz. I wiekowe meble, którym malunki Bożeny nadały nowy blask, nowe życie. Obok obrazów rzeźby, świątki, diabełki, drewniane puchary, jakie też sprawić umiał jej małżonek. Czuję się jak w przytulnej, domowej galerii.
Helena urodziła się w 1926 roku. Wychowana została w kulcie Marszałka Józefa Piłsudskiego. Siedzimy na Blachówce, w domu po jej matce Klementynie. Za oknem wiatr bawi się z biało-czerwoną flagą. Obok powiewa żółty krzyż na niebieskim tle. Barwy Szwecji, skąd pochodzi mąż córki o pięknym nazwisku Mickiewicz.
Helena ma 94 lata, ale świetną pamięć. Bez problemu snuje rodzinne opowieści. Sypie datami. Jej ojciec – Andrzej Fąfrowicz – pochodził z Maruszyny. Urodzony w 1895 roku był młody, gdy wybuchła Wielka Wojna. Cesarz Franciszek powołał go do wojska. Po sześciotygodniowym przeszkoleniu poszedł walczyć na front do Serbii. Ranny w okopach trafił do szpitala. Potem dostał przepustkę, przyjechał w rodzinne strony – do Szaflar i Maruszyny. Tu przypadkiem poznał Klementynę. Od razu się zakochali. Ale swą miłość musieli ukrywać. – Tata do jednostki nie wrócił, bali się brać ślub w Szaflarach, bo by go złapali i wydali jako dezertera, czekali do 1919 roku – wspomina Helena Doleżuchowicz. Jej mama była słynną zakopiańską krawcową, uczyła się w pierwszej krawieckiej szkole u pani Tatarowej. W Maruszynie 12 lat tęskniła za Zakopanem, nie chciała mieszkać przy teściowej. Wróciła z mężem i 6 dzieci do Zakopanego. Wynajmowali mieszkania. A dziadek, Stanisław Fatla, miał ziemię na Blachówce. – W końcu babcia dała mamie ten kawałek ziemi i tu potem pobudowali dom – dodaje Helena Doleżuchowicz. Wspomina, jak na Blachówce spędzali dużo czasu, pomagając dziadkom w pracach polowych, wypasaniu i dojeniu krów. Bo przed wojną dzieci ciężko pracowały.
– Do podstawówki chodziłam na ul. Szkolną, tu, gdzie teraz przy wiadukcie stoi ten paskudny “Barbakan” -mówi Helena Doleżuchowicz – Jak pierwszy raz to paskudztwo zobaczyłam, to się popłakałam.
Podstawówkę skończyła już “za Niemca”. Zdała do szkoły handlowej, tam, gdzie dziś nowa remiza straży pożarnej. Każdy uczeń musiał dostarczyć do szkoły 300 kg węgla na opalenie budynku szkoły. Pochodziła rok. – Spotkałam koleżankę, powiedziała, żebym się zapisała do “Budowlanki”, tam dyrektorem był pan Śliwka, volksdeutsch i nie trzeba było żadnego węgla nosić – dodaje Helena Doleżuchowicz. Tyle że z “Budowlanki” często brali uczniów na roboty do Rzeszy. Z niemieckiego urzędu pracy, który mieścił się tu, gdzie teraz słynny pasaż Curusia, przyszło pismo do szkoły z listą 40 uczniów do wywózki. Na liście było jej nazwisko. Rodzice chodzili do Wacka Krzeptowskiego, żeby ją szef Goralenvolku przed wywózką ratował. Dobrze się znali, bo matka Heleny szyła Krzeptowskiemu piękne stroje, w których się lubił pokazywać. Mimo to Wacek nie pomógł. Transport pojechał do Krakowa, na ul. Wąską. Tu był już tłum z całej Małopolski. Po dwóch dniach badań przez lekarzy niemieckich i polskich, zapakowali “zdrowy element zdolny do pracy” do wagonów i pociąg ruszył do Rzeszy. Przeżyła bombardowanie Drezna, gdzie zatrzymali się na dłużej. Alianci zrzucali bomby burzące i zapalające na fabryki broni. Stąd pociąg ruszył dalej. Zatrzymywał się po drodze w różnych miejscach. Z wagonów ubywało. Wysiadali w Lipsku, Magdeburgu. – Myśmy się trzymały w 4 dziewczyny z Zakopanego, a już od Krakowa dołączyła do nas taka w eleganckim płaszczyku, mufce na ręce i chustce na głowie, cichutka, skromna Janka. Prosiła żeby nigdzie nie wysiadać, żeby nie przyznawać się, że umiemy doić krowy. Nic nie umiemy. Tak też robiliśmy. Zawieźli nas na koniec trasy nad Jezioro Bodeńskie.
Tam o zmierzchu przyjechał autem Niemiec. Zabrał dziewczęta z walizkami na wieś. Każda poszła do innego gospodarstwa. Helena na trzy lata trafiła do dobrej, katolickiej rodziny. – Moja gospodyni miała 29 lat, dwoje dzieci, trzecie w drodze. Korespondowałam z nią przez 50 lat po wojnie – mówi Helena Doleżuchowicz. – Jej mąż cierpiał na ciężką anemię, nie mógł walczyć na froncie, ale pracował w Wermachcie jako obsługa lotnisk. Był we Lwowie, w Mielcu, we Wrocławiu. Jak powiedziałam, że jestem z Zakopanego, to gospodyni przyniosła z pokoju zdjęcie.
Na zdjęciu na ławce w parku siedział mężczyzna w hitlerowskim mundurze. Obok biały niedźwiedź. Fontanna. Na tej ławce parę lat wcześniej wagarowała Helena z koleżankami. Bo to był park miejski w Zakopanem. Tu wypoczywali żołnierze niemieccy. Gospodyni powitała nową pracownicę jak członka rodziny, zaprosiła na kolację. Na stole było wszystko – biały chleb, mięso, masło, frykasy. A w Zakopanem za okupacji przysługiwała ci ćwiartka chleba na dzień, na miesiąc jedno mydło, 20 deka proszku do prania, 20 dkg cukru. Pod Gubałówką, tam, gdzie stał żydowski tartak, można było kupić sacharynę. Po tabakę mężczyźni jeździli aż do Krakowa. – Strasznie było ciężko, na Gubałówce stali Niemcy i pilnowali, by kobiety nie schodziły z serami, mięsem do miasta. Nie wolno ci było świni zabić. Dlatego zawsze mówię dzieciom, żeby tylko wojny nie było – podkreśla Helena Doleżuchowicz. Długo opowiada o życiu na robotach. Poznanych tam Polakach i Ukraińcu. On, jak Niemcy wygrywali, to przechwalał się, jak na Wołyniu Lachów rzezali. A jak Hitler zaczął dostawać łupnia na wszystkich frontach, to nagle zapadł się pod ziemię.
Wyzwoliły ją wojska francuskie 29 kwietnia 1945 roku. Ciemnoskórzy żołnierze z algierskich kolonii. Potem był obóz przejściowy we wsi zajętej w całości przez Polaków. I drogi do wyboru – Francja, Szwajcaria, USA, Kanada lub Polska. Była niespełniona miłość chłopaka z Bochni. Były łzy Janki, która wyznała, że jest ostatnią ocaloną z żydowskiej rodziny z Jarosławia. Było rozstanie i wieloletnie poszukiwania przez organizacje międzynarodowe. I powrót do Zakopanego. – Piękne Alpy miałam na wyciągnięcie ręki, ale nic nie może się równać z Tatrami, z Giewontem – podkreśla Helena Doleżuchowicz.
Opowiada o Żydach mieszkających w Zakopanem przed wojną. O ich trudnych powrotach. I kolejnych pożegnaniach już za Gomułki w 1968 roku.
Wylicza swe podróże po świecie. Kolejne wyprawy do USA, żeby uzbierać na budowę domu. Bo góral musi mieć swój dom. Ma dwie córki i syna. Dochowała się sześciorga wnucząt. – Córka Bożenka poznała mieszkającego w Szwecji Polaka. Tak że mam wnuka Adama Mickiewicza, któremu urodziła się córeczka, moja prawnuczka Astrid – mówi z uśmiechem Helena Doleżuchowicz. Boli ją, gdy górale przestają piękno doceniać, wyprzedają ojcowiznę, zamiast ją szanować. W życiu liczy się rodzina i praca. Trochę sprytu nie zawadzi. Trzeba uśmiechać się do ludzi. Drugiego nie krzywdzić. Jak ci smutno czy wesoło, to sobie zaśpiewaj. Zatańcz, dobrze się baw, jak jest czas zabawy. Wylicza proste prawdy, które pozwalają iść przez życie z podniesioną głową.

tekst: © Rafał Gratkowski
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org