Scroll Top

Helena Siedlarz

Tak już mam w swoim sercu

Z

awsze starałam się pomagać innym, nawet swoim kosztem. Dobro, które dajemy, wraca – przekonuje Helena Siedlarz z Grywałdu.
Życzliwość to siła. Potrafi pokonać przeciwności i przywrócić wiarę w innych. Pani Helena dobrze o tym wie. Wie również, że to cecha, która nie przemija z wiekiem. I choć w życiu bywa ciężko, warto innych wspierać – być silną jak halny. – Moje życie było ciężkie, ale szczęśliwe. Gdybym miała coś w nim zmienić? Nic bym nie zmieniła – wyznaje.
Nie jest jej łatwo mówić o przeszłości. Jedne wspomnienia z biegiem lat zupełnie się zamazują, inne wręcz przeciwnie, cały czas do niej wracają. Jak te, z dzieciństwa, które przytłoczyła wojna, jej ogrom i strach, że straci się najbliższych. Mała siedem lat, gdy zaatakowali Niemcy. – Pamiętam, jak wojna wybuchła, ojcowie zostawiali rodziny i szli na wschód. Tata nie chciał, choć mama go prosiła. On wtedy mówił: “Co się ma wydarzyć, niech się wydarzy w domu” – opowiada. – Było nas sześcioro rodzeństwa, ale w domu, po tym, jak we wsi pojawili się wysiedleni z Raciąża, Warszawy i Sierpca, mieszkało nas czternaścioro – wspomina.
Chciała się uczyć i choć po wojnie nie było łatwo o edukację, ona zrobiła małą maturę i skończyła szkołę dla wychowawczyń przedszkoli w Rabce. By zarobić na pierwsze książki, jako dziewczynka poszła na służbę na Słowację. Było daleko, a do tego jeszcze trzeba było przejść przez Dunajec. Nie zawahała się, chciała odciążyć finansowo rodziców.

Mając zaledwie osiemnaście lat, wyjechała z dziećmi na półkolonie organizowane przez nowotarski Związek Samopomocy Chłopskiej do Czarnego Dunajca i przez jakiś czas tam została. Cieszyła się bardzo, że nie musiała opuszczać rodzinnych stron, bo nakaz pracy dostała aż do powiatu olkuskiego. – Nie chciałam być tak daleko od domu, wyprosiłam pozostanie w Czarnym Dunajcu i spędziłam tam trzy lata – wspomina. Potem był wyjazd na Ziemie Odzyskane i praca w zakładowym przedszkolu w Złotym Stoku, a następnie w domu dziecka, gdzie często łzy same napływały jej do oczu.
To był 1959 rok, bardzo dla niej trudny. Bardo.W ośrodku na Śląsku było 170 dzieci w różnym wieku. – Do dziś pamiętam chłopczyka, którego chciałabym jeszcze spotkać – Leszka Kołdonka. On był taki malutki. Zawsze przed snem go przytulałam, choć nie miałam na popołudnia, to specjalnie przychodziłam do niego. Gdy mnie nie było, pytał: gdzie moja pani? Gdzie jest pani Helenka? Kim byłam dla tego dziecka, wiem teraz, po latach. W pamięci mam jeszcze ojca, który przyprowadził do domu dziecka swoje dzieci po tym, jak jego żona zmarła przy porodzie piątego. Najstarsze dziecko miało 17 lat – musiało sobie poradzić, pozostała czwórka trafiła do ośrodka. Łzy się cisnęły do oczu, jak te dzieci kurczowo trzymały się ojca, a on je pomału zostawiał – opowiada.

Po 11 latach na Dolnym Śląsku wróciła do Grywałdu – nie sama, lecz z małą córeczką. – To były czasy, że jak dziewczyna samotnie urodziła dziecko, była wytykana palcem. Mój tata napisał do mnie list, żebym wracała. Długo się wahałam, ale gdy przez kołchoźnik usłyszałam góralską muzykę, podjęłam decyzję o powrocie. Nikt nie znał mojej tajemnicy, dlaczego samotnie urodziłam – wyznaje. Swojej miłości dała słowo i go dotrzymała. Nigdy nie wyszła za mąż.
Kiedy wróciła do domu, robiła wszystko, by pomóc rodzicom. Często wstawała o wpół do piątej rano, by pomóc w gospodarstwie, a później jechała autobusem do pracy. Po zajęciach w przedszkolu również często szła do pola lub lasu. Nie oszczędzała się, chciała pomóc rodzicom, najbliższym, a jak trzeba było, to także sąsiadom.
Najpierw przez jakiś czas zajmowała się dziećmi w przedszkolu w Krościenku, potem w Szczawnicy, aż w końcu trafiła do Kluszkowiec, gdzie spędziła 16 lat. – Okres, gdy byłam w Kluszkowcach, bardzo miło wspominam. Dbałam o dzieci, zawsze byłam blisko nich. Często chodziliśmy na spacery, uczyłam regionalnego tańca i śpiewu. Kiedyś po występach jeden z najstarszych mieszkańców Czorsztyna serdecznie mnie uściskał mówiąc, że nie wie, jak wyuczyłam małe dzieci tak tańczyć i śpiewać. To było miłe – podkreśla. 
W 1979 roku dyrektor szkoły poprosił ją, by zorganizowała przedszkole w Grywałdzie. Zgodziła się. – W sumie 34 lata pracowałam na całym etacie, a potem 7 lat na pół etatu – mówi. – Cenię sobie najbardziej, że pomogłam córce w wychowaniu 4 dzieci – wyznaje i na chwilę przerywa swoją opowieść. Jej córka Małgorzata straciła męża, gdy dzieci były małe. Babcia zastąpiła im drugiego rodzica. Była zawsze, gdy jej potrzebowały. Uczyła wszystkiego, co jej przekazali rodzice. Pracowitości i szacunku do innych. – Trzeba pracować, za darmo nikt nikomu nic nie da. Tak byłam z domu wyuczona i tam wychowałam swoje wnuki – podkreśla.

– Dziś dzieci mają wszystko, i to jest niedobrze, bo przez to właśnie uważają, że wszystko się im należy. Obecnie dzieci nie znają pracy, nie mają także obowiązków, tylko laptopy i smartfony. Nie rozumiem, jak dziecko może powiedzieć matce: masz 500+, masz mi to kupić, bo masz za co – dziwi się.
Choć pani Helena ma 87 lat, cały czas stara się być blisko innych. Utrzymuje kontakty. Pamięta, by odwiedzać tych, którym doskwiera samotność. Chętnie opiekuje się prawnukami. Chce dać z siebie, ile może. Ile ma jeszcze siły. – Pamiętam każde dobro, jakie ktoś wyświadczył mnie albo moim najbliższym – zapewnia. Jakie ma marzenie? – Nie chcę, żeby ktoś musiał się mną na starość opiekować – mówi. – Gdyby mi się cofnęły lata, to nic bym w swoim życiu nie zmieniła. Tak już mam w swoim sercu – podkreśla.

Pytana, jak w obecnych czasach wychowywać dziecko, mówi: skromniej. – Nie dawać dzieciom wszystkiego i w obowiązkach ich nie wyręczać. Uczyć pracy. Wiem, że teraz jest wielka wygoda i stać ludzi na wszystko, ale dziecku na wszystko nie można pozwalać – przekonuje.

tekst: © Aneta Dusik
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org