Scroll Top

Wiktoria Dorula

Żywot międzykontynentalny

Ś

miej się choćby przez łzy, ale się śmiej. To trzyma na duchu – wystawia receptę na życie Wiktoria Dorula z Poronina.
– E, nie ma o czym pisać – przekonuje z niepewnością w głosie pani Wiktoria. – 6 dzieci, 12 wnuków i 13 prawnuków. To wszystko.
Po czym ożywają wspomnienia biednego Suchego i historie międzykontynentalne. Ktoś powie: życiorys typowej, podhalańskiej góralki. Bieda w domu. Emigracja. Mieszkanie w “bejzmencie”, harówa na domkach, powrót na stare lata i leczenie do kraju. Ale zza tych stereotypów spoglądają oczy ciekawe świata i wiecznie uśmiechnięte. Mimo wszystko. Choć powodów do użalania się miałaby mnóstwo.

Jedynaczka. Wychowana na wysokiej grapie w Suchem. Z dzieciństwa pamięta dobrze dni, gdy tato, szewc, naprawiał buty, trzymając kopyto przyciśnięte mocno do brzucha. Czy to było przyczyną jego późniejszych boleści i śmierci – nie wiedział nawet doktor Wincenty Galica, który go leczył w ostatnich momentach życia. Ale jako dziecko nie myślała o tym, spędzając przy ojcowej robocie całe godziny, czytając mu na głos Biblię. Bo Stronczek pobożny był niezwykle, a i domem surową ręką rządził. Gospodarka była niewielka, jedna krowa i kawałek pola. Wiktoria już jako 12-latka poszła do pierwszej pracy – w wakacje codziennie biegała 4 kilometry do gospody Orawca w Poroninie. Zarobiła na książki, a resztę trzeba było oddać rodzicom.
Gdy przyszły roraty, zbiegła każdego dnia przed świtem 4 kilometry w dół do kościoła w Poroninie, by potem wrócić pod stromą górę do domu i popędzić jeszcze wyżej – do szkoły w Zębie.
Na dalszą naukę po podstawówce nie było pieniędzy, dziewczyna została więc na gospodarce, pomagając rodzicom. Krótka edukacja i długie Biblii czytanie nie poszły na marne. Do dziś pozostał jej ciekawy dar klecenia rymowanych wierszyków na każdą okazję. Czy to życzenia świąteczne, czy urodzinowe – pani Wiktoria rymuje na poczekaniu długie strofy. Niepowtarzalne. – Kiedyś syn mnie prosił, żebym powtórzyła, bo mi tak ładnie wyszło, a nie zdążył nagrać – to nie potrafiłam – przyznaje z rozbawieniem.
Miała jeszcze jedną sprytną umiejętność – haftowała pończochy. Taka moda była. Trzeba było delikatnie naciągnąć je na szklankę i łapiąc co dwa oczka, misternie wyczarowywać gwiazdki czy koniczynki. Robota tyle misterna, co nietrwała. Moda się skończyła i dziś mało kto pamięta góralki paradujące w kolorowych pończochach.
Dzieciństwo i młodość skończyły się nagle, gdy jako 17-latka wyszła za mąż. Staszka poznała w pociągu do Zakopanego. Radosne oczy góralki na moment poważnieją, gdzieś na moment widać w nich smutek wspomnień. Przecina go machnięciem ręki. – Nie chcę o tym mówić, wystarczy, że zazdrosny był niesamowicie i porywczy. Ale wówczas nikt na to nie reagował – ucina, jakby bojąc się powiedzieć za dużo. Stanisław dawno już spoczywa w pokoju.
Zamieszkali u niego w Bańskiej Wyżnej. Lekko nie było. Trzeba było wychować 6 dzieci, zająć się pracą, domem. Codzienność. Gdy dzieciaki podrosły, sprzątała w zakopiańskim sanepidzie.

Odmiana przyszła, gdy pojawiła się szansa wyjazdu za Wielką Wodę. Najpierw w ślad za swoim mężem wyjechała najstarsza córka. Potem ściągnęła ojca, wreszcie w 1986 roku także mamę. Czar kolorowej Ameryki szybko prysł. Początki były trudne – w “bejzmencie”, czyli wynajmowanym mieszkaniu urządzonym w piwnicy, potem udało się znaleźć pierwszą pracę.
– Nie znałam języka, nie miałam prawa jazdy. Opiekowałam się starszymi kobietami, Amerykankami. Uczyłam się słów od nich, ja uczyłam je mówić po polsku, i tak sobie powoli radziłam – przyznaje.
Raz bywało lepiej, raz gorzej. Robota była ciężka, 24 godziny na dobę. Trzeba było zamieszkać, by samotnej staruszce ugotować, wyprać, posprzątać, a w nocy obrócić na drugi bok, gdy krzyczała, że nie może spać.
Pierwsze 2 dni wolnego miała po pół roku niemal niewolniczej pracy. – Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Czy gdzieś pójść na miasto, do restauracji czy na spacer. Tyle czasu dla siebie! – cieszy się nawet teraz na wspomnienie chwil radości.
Przyzwyczaiła się, że wolne jest co kilka miesięcy. I to tylko wtedy, gdy załatwi kogoś na zastępstwo. Starszej pani zwykle zastępczynie nie odpowiadały – dzwoniła do syna, syn do Wiktorii. Ale nauczyła się odmawiać, by mieć choć odrobinę czasu dla siebie.
Nie narzeka – bywały chwile dobre i złe, przeplatało się to jak w amerykańskim filmie. Co jakiś czas podopieczne się zmieniały. Najmilej wspomina ostatnią, stulatkę, która ciesząc się z ugotowanych przez Wiktorię pierogów, po obiedzie przynosiła kocyk i poduszkę, każąc jej odpocząć, bo przecież namęczyła się bardzo. W zamian góralka jeszcze posprzątała i pomyła okna, choć w tym przypadku nie należało to do jej obowiązków.
Po 16 latach pobytu w USA dostała wreszcie Zieloną Kartę. 2 lata później po raz pierwszy poleciała do Polski. Wcześniej nie mogła, pojechała przecież na wycieczkę i już by jej drugi raz do Stanów nie wpuścili. Był rok 2002. Wszystko się zmieniło nie do poznania. Koleżanki z młodości się postarzały, a dzieci, których nie poznawała, były już całkiem dorosłe, ale wciąż mówiły jej “dzień dobry”.
W końcu, po 30 latach za Wielką Wodą zdecydowała się wrócić do Polski na stałe. – Teraz to tu jest Ameryka, wystarczy popatrzeć na te pensjonaty – śmieje się.

Ma czas, by zająć się sobą. Bo ciężka praca na domkach i wielokrotne podnoszenie każdego dnia starszych podopiecznych zniszczyły jej kolana i kręgosłup. Teraz trzeba się leczyć. Jeszcze w tym roku upadła w domu i trafiła do szpitala, bo kość wypadła ze stawu biodrowego. – Myślałam, że to jakiś pielęgniarz był. Chudy jak patyk, pytam go, kto mnie będzie operował. On mówi: ja. Wystraszyłam się trochę, bo jak on sobie ze mną poradzi. Ale jak mnie obudzili, okazało się, że nawet nie musieli kroić. Doktor powiedział, że miękka jestem jak gumowa lalka, wystarczyło włożyć kość w staw, i gotowe – śmieje się na wspomnienie przygody sprzed zaledwie pół roku.
Jakby na przekór słowom lekarza sama mówi, że jest twarda na ból. Ma na myśli ten fizyczny, ale pewnie i życie odporności nauczyło. Mimo wszystko wciąż nie traci pogody ducha. – Nieraz w życiu trudno było. Wtedy szłam do kościoła, porozmawiałam z Matką Bożą, wypłakałam się i już było dobrze. Trzeba ufać. Zawsze cieszyłam się tym, co mam, nie zazdrościłam innym – przekonuje.
I jakby wystawiając receptę na życie, podsuwa jeszcze jeden skuteczny lek: – Śmiej się choćby przez łzy, ale się śmiej. To trzyma na duchu – podkreśla.

tekst: © Józef Figura
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org