Scroll Top

Irena Żurek

Jedenaste: nie narzekać

I

rena jest tylko trzy lata młodsza od Niepodległej. Ale urodziny obchodzą w tym samym dniu – 11 listopada.
Dziś to ludziom dobrze się żyje, pieniądze godne zarabiają, jeżdżą samochodami, domy piękne stawiają, a mimo wszystko zewsząd słyszy się tylko narzekanie. Pani Irena dobiega lat 98, ale jakoś podczas swojego długiego życia narzekać się nie nauczyła. A przecież byłoby na co utyskiwać. Gdyby tak zgłębić Ireny żywobycie, rychło by się okazało, że jej nieszczęściami można by obdzielić co najmniej pięć innych życiorysów. A na podstawie dramatycznych zwrotów akcji – napisać scenariusz niejednego sensacyjnego filmu albo i melodramatu. Dziw, że aż tyle można przeżyć, nie ruszając się poza jedną orawską dziedzinę. Bo najdalsze życiowe wędrówki, jakie podejmowała w młodości Irena, zawiodły ją do Liptowskiego Mikulasza. Poszła tam pieszo odwiedzić siostrę.
Irena przyszła na świat dokładnie 11 listopada 1921 roku w przysiółku Lipnicy Wielkiej – Murowanicy. Jej dom stał blisko brzegu Orawskiego Morza. Tak szumnie nazywano niegdyś sztuczne jezioro powstałe tuż za słowacką granicą. Jeszcze Irena dobrze nie odrosła od ziemi, gdy została na świecie bez ukochanej mamy. Ojciec starał się zająć ośmiorgiem dzieci najlepiej, jak tylko potrafił, ale życie go nie głaskało. Jako kilkulatka Irena poszła na służbę. Ledwie mogła w rękach utrzymać grabie, a już musiała zarabiać na kromkę chleba, pomagając krewnym przy sianokosach lub obierając ziemniaki.
Gdy nadeszła wojna, na Orawę wkroczyły wojska niemieckie. Irena do dziś pamięta, jak mieszkańcy witali niemieckie czołgi kwiatami. Miejscowości polsko-słowackiego pogranicza były podzielone. Ci, co czuli się Słowakami – sprzyjali Niemcom. Irena do nich nie należała – nigdy nie miała wątpliwości, że Polska to jej ojczyzna. W czasie okupacji Niemcy mieszkańców Orawy gnębili nieco mniej niż górali z Podhala. Za to gdy już się wojna kończyła, przez Lipnicę przetoczył się front. Przez wiele dni kule świstały, ludzie chowali się po piwnicach. W podziemiach domu rodzinnego Ireny schroniło się ze czterdzieści osób. Przez kilka dni – bez jedzenia, picia i widoku słońca – modlili się do Matki Boskiej o ocalenie.
Gdy tylko świst kul i odgłosy rozrywających się pocisków artyleryjskich nieco osłabły – gospodarz, najodważniejszy i najbardziej śmiały, postanowił wyjrzeć z ukrycia i sprawdzić, czy na zewnątrz jest już bezpiecznie. Gdy tylko wychylił głowę – dosięgła go kula. Zdołał jeszcze wczołgać się do piwnicy, zanim umarł. Irena i siedmioro jej rodzeństwa pozostali na świecie zupełnie sami. O chrześcijańskim pochówku rodziciela nie mogło być mowy. Pod osłoną nocy ciało zostało tylko wyniesione z piwnic do ogrodu. Trzy kolejne dni trwał ostrzał.
Dopiero ruscy żołdacy, co wkroczyli do wsi – dali sygnał do opuszczenia piwnicy. Bezpiecznie nie przebiegła ewakuacja, bo kule nadal świstały. Wioska prawie zniknęła z powierzchni ziemi. Piwnice sąsiedniego domu stały się mogiłą dla 50 osób. Ludzie zbierali ciała zabitych i pospiesznie chowali. Ciało ojca Ireny nadal leżało w ogrodzie, ale było zupełnie nagie. Ruscy żołdacy doszli do wniosku, że ubrania bardziej przydadzą się żywym… Grabarze też działali w pośpiechu. W imię oszalałej pogrzebowej ekonomiki do trumny razem z tatą Ireny zostało złożone ciało zabitego dziecka. – W kolanach go tacie położyli – uściśla Irena, nie tracąc pogody ducha. Rosjanie wysłali uciekinierów do sąsiednich miejscowości położonych bliżej Polski a przede wszystkim – bezpieczniejszych. Irena i jej rodzeństwo zawędrowali aż do Podwilka. – Głód był straszny. Żebraliśmy o kromkę chleba – wspomina starsza pani, a wspomnienie tych mrocznych chwil wcale nie spędza uśmiechu z jej twarzy.
Trzy tygodnie trwało, zanim się front przewalił przez Orawę i można było wrócić do domu. Choć dom, to w tym wypadku pojęcie bardzo relatywne. Z domu nic a nic nie zostało. Budynki spłonęły do fundamentów. Sieroty pozostały bez dachu nad głową. – Najstarsza siostra Marysia była już wydana. Ona nam dała schronienie – wspomina Irena i opowiada, jak jej siostry trochę tak w pośpiechu układały sobie dorosłe życie. Jedna poszła za wojskowego – Ukraińca. Wyjechali na Ziemie Odzyskane, do Legnicy. Druga siostra dołączyła do niej niedługo później. Trzy siostry znalazły szczęście na Słowacji, osiedliły się tam na znacjonalizowanych “majątkach”.
Irena została na ojcowiźnie. Do 33. roku życia pozostawała panną na wydaniu. Dlaczego tak długo? Powód był prozaiczny. Wojna nie była czasem na amory, a tuż po niej w Lipnicy nie było chłopaków. Wielu wyjechało, wielu poginęło. W wiosce pozostały same baby i żonaci. Był też Erwin Żurek, wdowiec i kaleka. Irena znała go jeszcze sprzed wojny. Zawsze jej się podobał ten szykowny kawaler. Jednak jego serce skradła inna dziewczyna – była naprawdę piękna, pracowała na plebanii. Erwin zakochał się z wzajemnością, lecz wbrew logice. Jego wybranka była bardzo chora na suchoty. Jej dni były właściwie policzone, ale Erwin na to nie zważał. Poprosił o rękę i został przyjęty. Wkrótce odbył się ślub, a niedługo potem pogrzeb pięknej wybranki. Para nie dochowała się dzieci. Pożycie trwało niespełna rok. Erwin znów został sam. Zaraz po wojnie najął się do oczyszczania pól i lasów z niewybuchów. Właśnie podczas tej pracy doszło do kolejnego nieszczęścia. Erwin nie zachował ostrożności. Niefrasobliwie kopnął leżący na ziemi podłużny kształt, który okazał się granatem. Eksplozja nie zabiła, ale Erwin stracił nogę. Resztę życia miał spędzić jako kaleka. Irenie ta Erwinowa ułomność nie przeszkadzała. Sprawy wzięli w swe ręce przyjaciele. Zaczęło się “namawianie”. W efekcie Irena posłała do Erwina swoją chustkę, co było znakiem, że się jej kawaler podoba. Erwin prezent przyjął, co oznaczało formalny początek narzeczeństwa. Zamążpójścia Irena nigdy nie żałowała. Erwin był bardzo robotny mimo swojego kalectwa. A poza tym – miał też niemały majątek. Gazdówka liczyła 6 hektarów pola i tyleż samo lasu. Poza tym teść Ireny jeszcze przed wojną wyemigrował do Ameryki. Początkowo chciał nawet ściągnąć do siebie syna Erwina, ale później doszedł do wniosku, że kaleki chłopak sobie w Ameryce nie poradzi. Erwin przez całe lata mógł liczyć na materialną pomoc ojca. Za dolary zza Wielkiej Wody Erwin i Irena dokupili pola, ale też – paradoksalnie – zielone banknoty omal nie doprowadziły ich do upadku.
Erwin sprzedał sto dolarów konikowi ze Słowacji. Waluciarza złapali pogranicznicy. Podczas przesłuchania powiedział, że wszystkie dewizy, które akurat miał przy sobie, kupił od Erwina. Milicja przeprowadziła wielką rewizję. Mundurowi zajrzeli w każdy kąt i… nic nie znaleźli. Mimo to nałożyli na Erwina ogromną karę finansową. Małżonkowie spłacali ją chyba z dziesięć lat.
Erwin i Irena żyli pobożnie i ciężko pracowali. Urodziło im się sześcioro dzieci. Najstarsze – synek – zmarło wkrótce po narodzeniu. – Na miejscu nie było lekarzy. Wozem wieźliśmy go do Czarnego Dunajca, ale po drodze odszedł – wspomina z westchnieniem pani Irena. Erwin był bardzo dobrym mężem i tatą. Ciężko pracował, podpierając się wystruganą własnoręcznie protezą. Jeździł z nią nawet na motorze. Przy okazji był bardzo obrotny, świetnie radził sobie w urzędach, potrafił się o talon na zakup ciągnika wystarać. Zmarł w 1995 roku w wieku 75 lat.
Irena musiała żyć dalej bez Erwina, ale na samotność się nie uskarża. Zamieszkała u córki Grażynki. Teraz już nie pracuje, więc ma sporo czasu dla wnuków, na modlitwę i na lekturę. Starsza pani ma wciąż wzrok sokoli. Radzi sobie świetnie bez okularów, dlatego książki pochłania jedna za drugą. Kiedyś na to nie było czasu. Tylko robota, od najmłodszych lat robota…

tekst: © Marek Kalinowski
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org