Scroll Top

Stefania Greczek

Ciężko mi było

C

hoć otarła się o śmierć, nigdy nie straciła wiary, że będzie lepiej. Życie przecież bywa przewrotne, nieraz potrafi sprawdzać, ile wytrzymasz.
Takich prób Stefania Greczek przeszła w swoim życiu wiele. Choć ma 91 lat, wszystkie doskonale pamięta. Pierwsza przyszła dość wcześnie. Miała wtedy 11 lat, chciała się uczyć, tymczasem wybuchła wojna. Z dnia na dzień przestała chodzić do starej szkoły w Kluszkowcach. Później jeszcze przez jakiś czas razem z innymi dzieciakami ze wsi na zajęcia uczęszczała do Sasa. W jednym pokoju odbywały się lekcje.
Niemcy nie mieli litości. Wiele osób z Kluszkowiec zostało przymusowo wywiezionych na roboty. Ona przez jakiś czas ukryła się u ciotki w piwnicy. Z jej domu rozpościerał się widok na Krośnicę. Nieraz widziała, jak żołnierze robią obławy, słyszała krzyki i strzały. – Nie było co jeść – mówi. – Kryliśmy się i spaliśmy w lasach. Wielu chłopów z Kluszkowiec też uciekało, niewielu z nich potem wracało, bo albo ginęli, albo byli zabierani przez Niemców do pracy. Z domu mojego męża dwóch było w Niemcach – wspomina.
Choć od tego czasu minęło prawie 80 lat, pani Stefania może bez problemu wskazać, w którym miejscu w Krośnicy wojsko polskie kopało okopy. Ona też razem z innymi jeździła pomagać żołnierzom. – Była zima. Ciężarówką mnie wywieźli do Łopusznej. Kopaliśmy tam taką dziurę na ponad metr. Nie miałam ciepłego ubrania, bo straszna bieda była. Wszyscy tam marzliśmy – opowiada a jej szaroniebieskie oczy napełniają się łzami.
Po wojnie pojechała do pracy do Poznania, razem z koleżanką i jej siostrą. Podobnie zrobiło wielu mieszkańców Podhala. – Pojechaliśmy zarobić na życie. Robiłam w polu w miejscowości, gdzie były majątki po Niemcach. Ciężko było. Nie było maszyn, wszystko trzeba było rękami robić. Wyjechaliśmy wiosną, a wróciłam jesienią – wspomina. Praca była przy żniwach, a także w gospodarstwie. O zarobku nikt wówczas nie myślał. Pani Stefania dostała zboże i ziemniaki, które przywiozła do domu, by było co jeść.
Kiedy dokładnie poznała męża, pani Stefania nie bardzo pamięta. – Zaczął do mnie przychodzić i tak jakoś się nam ułożyło – zaznacza. Nikt z rodziny męża nie wierzył, że wróci po wojnie z Niemiec. On jednak, później niż wszyscy, ale dotarł. – Został wywieziony tak jak wielu innych w tym czasie. Pracował we dworze u Niemca. Jeździł koniem do lasu. Nieraz ciężko mu było. Miał nawet złamaną nogę – wspomina. Mąż pani Stefanii po wojnie odszkodowania nie dostał, bo ktoś uznał, że jak pracował w Austrii, to nie był… przymusowo. Choć trudno było im się z tym pogodzić, z czasem machnęli ręką.
Działkę, na której postawili dom w Kluszkowcach, kupili za to, co dostali po sprzedaniu działki od teściowej z Maniów. Długo zabiegali o materiały na budowę. Nie było wówczas niczego. O wszystko trzeba było pisać prośby i czekać w kolejkach. – O wszystko sama się musiałam starać – podkreśla. Mimo to pani Stefania nigdy się nie poddała i dopięła swego.
Razem z mężem żyli zgodnie, pierwsza na świat przyszyła Marysia, potem Staszek, Anna, Czesiek, Teresa i Danuta. Mąż pracował w Kombinacie i dojeżdżał do Nowego Targu, ona zajmowała się dziećmi oraz gospodarką. Oporządzała krowy, świnie i konia. Kiedy trzeba było, pracowała w polu. Zimą dodatkowo robiła na krosnach dywaniki. Nigdy nie narzekała, że jest jej ciężko. Cieszyła się z tego, co miała. Dzieci bowiem uczyły się chętnie, a potem każde bez wyjątku starało się jej pomagać. – Synowie łódki flisackie woził końmi z Krościenka, jak jeszcze chodzili do szkoły. Chcieli pracować, ja w nocy wstawałam i karmiłam konia – wspomina.
Nie pamięta już dokładnie, kiedy zachorowała. Lekarze nie dawali jej szans na przeżycie. – Byłam wtedy w ósmej klasie, okazało się, że mama ma obniżony o sześć palców żołądek – mówi Teresa Matyja, córka pani Stefanii. – Lekarze wrócili ją do domu mówiąc, że nic nie mogą zrobić i kazali jeść kleiki. Leżała w domu, zostawiona sama sobie. Było z nią już tak źle, że wszyscy przyjechali się z nią pożegnać. Ktoś wtedy powiedział, że w Szczawnicy jest lekarz Kołaczkowski i żeby do niego pojechać. Zrobiliśmy, jak mówili, mama dostała zastrzyki i po jakimś czasie stanęła na nogi. Do teraz pani Stefania przyjmuje zastrzyki, każdego dnia bierze lekarstwa. – Mam teraz lekarstwa i je biorę, bo jeszcze jestem po dwóch operacjach na nogi – dodaje.
Dom pani Stefanii zawsze był otwarty na rodzinę i bliskich. Chętnie odwiedzają ją dzieci, wnuki i prawnuki, a także rodzeństwo – siostry i brat. – Bardzo się cieszę, kiedy ich widzę – podkreśla. Gdy wszyscy przychodzą pani Stefania wspomina dawne czasy, a oni słuchają jej kolejnych opowieści.

tekst: © Aneta Dusik
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org