Scroll Top

Maria Szewczyk

Ja to byłam obrotowiec

M

iarą hardości Marii – najsilniejszej z naszych Silnych jak halny – jest jej uśmiech.
Maria Szewczyk z Niedzicy w styczniu skończyła 90 lat. – Zdrowie dopisuje, ale oczy płone. Wydałam już 22 tysiące na zastrzyki, bo mi się ciurkiem z oczu lało, miałam iść na operację, że już jest zaćma, ale okazało się, że się zepsuła siatka i już nie mogą mi zrobić operacji. Rozmawiałam z dwoma doktorkami, one mi powiedziały, że może być różnie, że mogę wcale nie widzieć albo tylko odblask, a skoro ja jeszcze zajdę wszędy, to po co operować? Zrezygnowałam z zabiegu – opowiada pani Maria.
Urodziła się w Rzepiskach. W domu było ich troje. – Oj, nie było tak jak dziś, już od małego się pracowało. Trzeba było gąski paść, potem owce i krowy, a do szkoły też się chodziło daleko. Nie było butów. Uszyli kapcie ze sukna, jak było, i tak się chodziło, a jak nie, to boso, i trzeba było. Zanim szło się uczyć, trzeba było krowy napaść. Trzeba było iść na pastwisko. Zabierałam wtedy książki i szłam – wspomina. W szkole nauczyła się języka słowackiego, do dziś pamięta wszystkie zwroty. Równie daleko jak do szkoły było także do kościoła, bo w czasach, gdy pani Maria była dzieckiem, na nabożeństwa z Rzepisk chodziło się do Jurgowa.
– Dawniej żyło się inaczej- podkreśla kobieta. – Nie było tak jak teraz wszystkiego. Uwarzyło się bryjki czy zrobiło moskala, to się pojadło. Dzieci nie wybrzydzały. Nie mówiły “nie zjem tego, to mi nie pasuje”, co było, to się jadło i dziękowało za to, co się dostało – zaznacza z uśmiechem.
Pani Maria od zawsze miała w sobie poczucie obowiązku. Gdy przybyło jej lat, by nieco odciążyć rodziców, zaczęła pracować na Słowacji. Łatwo nie było. Pracę znalazła na budowie. Pomagała przy budowach murarzom. Nosiła w wiaderkach maltę, dźwigała cegły. Nie mówiła, że jej ciężko. Nie żaliła się, że z Rzepisk na piechotę musi dojść aż do Podspadów – niewielkiej miejscowości w Jaworzynie na Słowacji, do pracy. Zawsze z dobrą energią i słowem przychodziła do pracy. – Cieszyłam się, że mogę zarobić – mówi. – Któregoś dnia wydarzył się wypadek. Przewróciłam się i bardzo potłukłam sobie rękę oraz kolano. Murarze zwieźli ją do szpitala do Kieżmarku. Była tam cztery dni. Po nich wróciła do pracy na budowie, bo murarze chcieli, żeby dalej im pomagała, mówili, że się im za Marysią sprzykrzyło. I tak pracowała do czasu, gdy siostra poprosiła ją o pomoc przy małym dziecku. – Rodzina mojej siostry miała w Niedzicy karczmę. Postanowiłam, że będę bawić jej dziecko, gdy ona będzie chodzić do pracy – mówi. Po obowiązkach był czas na odpoczynek i zabawę w domu kultury. Do tańca rwały się nogi, a kawalerów, którzy chcieli się z nią bawić, było sporo. – Jeden z Niedzicy chciał się ze mną żenić, a i ze Sromowiec zachodził, ale tata nieboszczyk, który jeździł tutaj z żandarmami i nocował u Szewczyka, powiedział, że mam wyjść za niego, bo będę z nim mieć dobrze, że będę mieć wszystkiego pod dostatkiem. Opowiadał, jak rano wstał, a słudzy u niego już wyczesali i nakarmili konie – tłumaczy.
Tak jak chciał jej ojciec, wyszła za mąż za Szewczyka z Niedzicy, któremu zmarła pierwsza żona. Jak wychodziła za mąż, miała 20 lat, mąż 35. Wesele było udane. – Żeniły się wtedy Olejarczyki i robiły wesele w kulturze, my robiliśmy w domu, ale na tańcach bawiliśmy się wspólnie. Gdy w kulturze tańcowaliśmy, ten sromowian, co się chciał się wtedy ze mną żenić, przyszedł, żeby się ze mną pobawić. Raz poprosił mnie do tańca, potem drugi raz, na co mój w końcu do niego: “A co to, pytałeś się mnie, czy możesz z nią zatańczyć? Przecież to moja żona!” Takie życie miałam – śmieje się.
Choć ojciec twierdził, że będzie mieć wszystko, łatwo nie było. Mąż samego pola bez lasu miał 33 hektary. Do tego trzy konie i dwanaście krów. Pracy było sporo od samego świtu po późną noc. Gruli każdego roku sadzili ze 100 worków. Potem je zbierali i wozili do Zakopanego i Szczawnicy, żeby sprzedać. Przed pracą w polu wstawała, by wydoić krowy. Tak było do czasu, gdy załatwiła dojarkę. – Ja to byłam obrotowiec – podkreśla. – Któregoś dnia w mleczarni, ktoś mi powiedział: “Po co ty się tak, Maryś, mordujesz? Kupimy ci dojarkę, przywieziemy i załączymy, a z tego mleka, co oddajecie, wszystkie koszty wyrównamy” – wspomina. Zgodziła się po kryjomu, nie pytając męża ani teścia, który zawsze po porannym dojeniu przychodził i sprawdzał, czy wszystko zrobiła jak należy. Któregoś dnia wieczorem podłączono dojarkę. Rano teść wstał i jak zwykle poszedł do stajni. Po chwili wrócił i nie mógł się nadziwić temu, jak krowy są wydojone… i tak urządzenie, które załatwiła, przyjęło się w ich domu na dobre.
Oprócz obowiązków przy gospodarstwie były jeszcze dzieci. Maria wychowała dwóch synów i córkę, a gdy się już usamodzielniły, pojechała do Ameryki. – Byłam w Chicago u córki, gdzie pracowałam u milionera. Jego dom miał sześć pięter, wszędzie było wiele złotych ozdób. W jednym z pokoi cała ściana była wypełniona alkoholem, a jego dwa psy, które musiały być ciągle kąpane, spały w takich pościelach, że dziś niejedno dziecko takich nie ma. Dobrze mi się u niego pracowało. Przed wylotem spotkałam Polaka, który bardzo chciał, żebym została, ale syn z domu zadzwonił i powiedział: “wracaj, bo jesteś w domu potrzebna” – wspomina. Pani Maria spakowała się i wróciła do Niedzicy. Gdyby dziś miała podjąć decyzję czy wrócić, czy zostać, bez wahania wróciłaby do siebie. Tęskniła za tym, co było jej najbliższe.
W życiu – jak podkreśla pani Maria – ważna jest równowaga między pracą i odpoczynkiem. Mimo wielu codziennych zajęć zawsze znajdowała czas, by udzielać się w Kole Gospodyń Wiejskich. Gdy zdarzały się okazje, razem z innymi gotowała dziadki, gałuski, moskole oraz tradycyjne rogi. – Jak jeździłyśmy z jedzeniem, ludzie pytali, gdzie Szewczykowa i jej dziadki, tak im smakowały – mówi z uśmiechem. Sekretem smakowitych klusek była omasta – dobrze spieczony boczek i sklarowane masło. – Czy pani uwierzy, że ja aż 28 lat występowałam w krempaskim zespole? Jeździłam z nimi do Warszawy, Krakowa i na Słowację. Raz, jak pojechaliśmy na tydzień, na pożegnanie była zabawa. Wszystkie koleżanki się wyparadziły, a ja jak baba ze wsi poszłam ubrana. Jak mnie obłapili i zaczęli tańcować, to bym się od tego zapaliła. Potem usłyszałam od pozostałych: “To my się wyrychtowały, i po co, skoro tylko ty miałaś branie do tańca – mówi.
Mimo lat, gdy tylko zagra muzyka, pani Maria jest pierwsza do tańca. Ostatnio, kiedy w Pienińskim Domu Dziennego Pobytu Seniorów w Niedzicy była wizyta oficjeli, jak za dawnych lat tańczyła. – Nogi jeszcze dobrze chodzą – śmieje się. – Radości mam w sobie dużo, bo co tam, co ma być, to będzie, człowiek już swoje pożył… – podkreśla.

tekst: © Aneta Dusik
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org