Scroll Top

Józef Długopolski

Rodzinna ostoja

N

ikt jak on nie uwarzy takiej zupy śliwkowej, nikt nie rzuci roboty przy domu, bo sąsiad jest w biedzie i trzeba mu pomóc, nikt nie zanuci radosnej śpiewki, by drugiemu zrobić przyjemność, nie bacząc na własny ból i chorobę.
Najważniejszym dniem w roku był dla niego 28 stycznia. Tego dnia wypadły jego urodziny, lata później tego dnia wyszedł z wojska i tego dnia wziął ślub. To dla niego był potrójnie szczęśliwy dzień. Mało brakło, by Józef Długopolski doczekał swego portretu w Tygodniku. Przyjechałem za późno. Żałuję, bo Józef miał dar opowiadania, mówił składnie, nie chaotycznie. Dokładnie pamiętał różne szczegóły z całego życia. Opowieściami raczył wnuki i prawnuki w trakcie rodzinnych spotkań.
Odszedł w przeddzień swoich 85. urodzin. Chorobami się nie przejmował, dużo chodził, ale po pechowym upadku na podwórku trafił do szpitala. Nawet tam nie użalał się nad sobą, pocieszał odwiedzających, wnukom śpiewał, opowiadał śmieszne historyjki. Całe życie przeszło mu bez narzekania, tak i te ostatnie szpitalne dni minęły w wesołości. Najbardziej cieszyła go rodzina. Dochował się 4 córek, 17 wnuków i 7 prawnuków. Rok temu z żoną obchodzili 60. rocznicę ślubu.
Urodził się w Dzianiszu w 1934 r. Dzieciństwo miał trudne. I niewesołe. Tylko nieco podrósł, w wieku 3,5 roku matka oddała go siostrze. Za wychowanie wzięła się bezdzietna ciocia. Ojca mu zastrzelili Niemcy w 1940 r., gdy Józef miał 6 lat. Matka Anna Długopolska została sama z pięciorgiem dzieci. Nieraz, wspominając swe dziecinne lata, uronił drobną łzę. W 1943 r. – od kul ginie Katarzyna, babka Józefa Długopolskiego.
Pewnie przez to w połowie osierocone dzieciństwo, przez to, że nie mógł być z matką, tak ważna przez resztę życia była dla niego najbliższa familia.
Zawsze dopytywał o rodzinę, co słychać, czy komuś nie dzieje się krzywda, czy nie trzeba pomóc. Może dlatego wszyscy chętnie się zjeżdżali przynajmniej raz w tygodniu na rodzinny obiad, by w niedzielę spotkać się u dziadka Józefa. Bo był taką ostoją dla całej rodziny. Jak widział, że ktoś się nie uśmiecha, to od razu dociekał, co się dzieje.
W młodości dorabiał na budowach, był cieślą. Potrafił wiele zrobić. A z wojska przyniósł nie lada umiejętność – warzenie. Bo w wojsku był kucharzem. Nikt jak on nie umiał eksperymentować w kuchni. Do dziś wspominają jego zupę śliwkową. Podkreślają, że nikt jak on nie umiał zrobić pysznej kapusty. Tradycyjne, góralskie dania, które robił na swój sposób – wszystkim bardzo smakowały.
Był bardzo słownym człowiekiem. Jeśli powiedział komuś, coś obiecał – to słowa dotrzymał. W każdej, najmniejszej nawet sprawie. To było dla niech bardzo ważne. Dziś ludzie mówią wiele wielkich, pustych słów. U niego najmniejsze słowo miało wagę.
W ludziach nie widział zła. Był nawet zbyt ufnym do obcych ludzi. Bo był otwartym człowiekiem. Zawsze przekonany, że wszyscy wokół są uczciwi, że nikt nikogo nie okłamie. Nie był uprzedzony nawet do ludzi obcych. Rozmawiał z każdym, nawet jak po domach w Chochołowie chodzili Świadkowie Jehowy, to dyskutował z nimi długo i zawzięcie.
Po rodzinie – gospodarka to była dla niego rzecz najważniejsza. Zawsze najpierw obszedł wszystkie zwierzęta, czy mają dość jedzenia, czy są oporządzone, dopiero potem sam siadał i jadł. Miał narzędzia kowalskie, jak trzeba było, to konie podkuwał. Nie tylko swoje. Każdemu lubił pomagać. Czasem żonę to denerwowało, że zamiast o sobie myśleć, rzuca wszystko i drugiemu idzie pomóc. Taki był.
Denerwowało go lenistwo. Sam zawsze nie mógł na miejscu usiedzieć. Powtarzał, że jak masz coś robić, to rób to porządnie. Dokładnie. A swoimi problemami nie obarczaj innych. Musisz sobie radzić. Jedno z czym sobie nie poradził, to kurzenie. Palił jak smok te papierosy, czym spędzał sen z powiek najbliższych.
U córek miał nie lada posłuch. Przepadały za nim. Wystarczyło, że powiedział raz – a już robiły o co prosił. Bo wiedziały, że drugi raz nie powtórzy. To nie był przestrach, bo nigdy żadnej nie uderzył. Ale miały respekt do ojca, którego bardzo szanowały. Za jego dobroć, za jego uśmiech, za to jakim był człowiekiem. Za opiekuńczość, za to, że sobie odmówił, a im dał. Za to, że wolał ustąpić, a nie wadzić się z sąsiadami.
Leżał w szpitalu, a wciąż dopytywał jak tam pies, jak kury, czy na gospodarce wszystko w porządku. Patrzę w siwe oczy na zdjęciu. Dobre oczy. Jestem pewien, że czuwa tam z góry nad swoją całą rodziną. Odpoczywaj w pokoju.
Za wspomnienia o Józefie dziękuję jego najbliższym, wnukom: Marii Korżyk, Michałowi Stopce, Zbigniewowi Korżykowi, Stanisławowi Korżykowi i córce Annie Korżyk.

tekst: © Rafał Gratkowski
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org