Scroll Top

Wojciech Kowalczyk

Robić, robić, robić...

N

ie mam już nic – ani rodziny, ani domu. Tylko wspomnienia.
A Wojciech Kowalczyk ma co wspominać. Bo w jego 81-letnim życiu dużo się działo, dużo było dobrych rzeczy, ale i trudnych niemało. Ale najwięcej to było pracy.
– Praca, praca, praca i trochę modlitwy – mówi zapytany o to, co jest najważniejsze w życiu. – Bez pracy nie ma nic, ale ważne, żeby była praca uczciwa – dodaje.
Kiedy był młody, panny za nim wodziły wzrokiem. Pierwszy we wsi miał motocykl, pierwszy później jeździł samochodem. Żonę swoją woził tym autem do restauracji “Panorama” w Nowym Sączu albo do “Hawany” w Krynicy. Gest miał i serce. Bo choć potem aut w Kluszkowcach było więcej, to jego właśnie prosili najczęściej rodzice, by chore dziecko zawieźć do lekarza. Robotę rzucał, nigdy pomocy nie odmawiał.
Dziś żona już na cmentarzu, syn tragicznie zginął rok temu podczas wybuchu gazu w domu w Kluszkowcach. W ten sposób i gniazdo rodzinne zniknęło z powierzchni ziemi. Została tylko 34-letnia córka Małgosia, lekko upośledzona, którą opiekują się siostry zakonne w Tarnowie. A pan Wojciech trafił do Domu Pomocy Społecznej “Smrek” w Zaskalu.
Urodził się tuż przed II wojną światową. Rodzinny dom znajdował się w Maniowach pod lasem, 3 kilometry od wsi. Od najmłodszych lat pracował. – Najpierw pasłem gęsi. Trzeba je było dobrze pilnować, bo nad głową często krążył jastrząb, porywał młode kury, gęsi – wspomina. Potem przyszła kolej na pasanie krów, kóz. Gazdówka była nie byle jaka, 5 hektarów pola, zawsze piękny koń w stajni, krowy, świnie, drób. Choć w domu była ósemka dzieci, biedy nie było. A że mama serce miała dobre, to jeszcze z innymi się dzieliła. – Przychodziły do nas różne przybłędy, a mama ich karmiła, nikomu pomocy nie odmówiła, choć sama miała ciężkie życie – wspomina.
Rodzice pożenili się przed pierwszą wojną światową. Szybko na świat przyszła pierwsza dwójka dzieci, a ojca zabrali na wojnę.
Matka, żeby jakoś przeżyć, woziła koniem drewno ze swojego lasu i sprzedawała Żydom. Tak zarabiała na życie. Ojca nie było w domu przez pięć lat. Dotarł z armią aż do Włoch. Wrócił bez pięciu palców w ręce. Zostało mu na pamiątkę inwalidztwo i renta wojenna.
W domu znowu zapanowała radość i poczucie bezpieczeństwa. Przybywało też dzieci. Rodzice gospodarzyli, wiodło im się dobrze. W sadzie cieszyły dorodne jabłka, gruszki i śliwy.
Spokój przerwał wybuch II wojny światowej. W Maniowach powstała placówka gestapo. Starszą siostrę zabrali do niej. Pracowała w kuchni.
Wojciech, pasąc krowy, nieraz widział idących partyzantów. Ludzie mówili o nich, że to są ludzie z lasu. Mieszkali na osiedlu Kudów, w opuszczonych domach na granicy Maniów i Ochotnicy. – To byli porządni ludzie. Ja byłem mały bajtel, ale doskonale pamiętam, jak śpiewali:
“Po partyzancie dziewczyna płacze
Nie płacz, dziewczyno, otrzyj łzy
Bo ja po wojnie do ciebie wrócę
Będziemy razem – ja i ty”
Pamięta też dobrze, kiedy przechodził front. – Leciały bomby koło domu, odłamek rozbił okno i wpadł do kuchni – wspomina. W ich domu ukrywało się wtedy ze 20 osób, głównie kobiety, które pouciekały do lasu. Byli ludzie z Nowego Targu, z Maniów. – Mama rozłożyła na podłodze słomę i tak spali. Dawała wszystkim mleko i ziemniaki. Pamiętam, że wtedy pani Huzior z Nowego Targu urodziła u nas dziecko – opowiada. – Byli wszyscy chyba z tydzień – dodaje.
W pamięć wrył się też dzień, kiedy w domu pojawili się ruscy żołnierze. – Chyba ze 40 chłopów. Szukali ojca. Wołali o jedzenie i picie. Z obory krowę zabrali, zabili i gotowali na piecu, a my musieliśmy siedzieć cicho – wspomina.
Pod koniec wojny dostał pierwsze buty, brat najstarszy mu przywiózł. To były buty żydowskie. Niemcy do Żydów strzelali. Brat się nie bał, poszedł tam. Ale tych butów nie ukradł, bo był uczciwy, kupić musiał – podkreśla. Buty były wysokie, skórzane, porządne, sznurowane. Choć były trochę za duże, Wojciech był w nich bardzo szczęśliwy, I szanował je bardzo. Dalej chodził na bosaka, nawet do lasu na grzyby. – Żmije pod nogami latały, ale ja się nie bałem – podkreśla. – Bo ja się niczego nigdy nie bałem prócz Boga – dodaje.
Wojna się skończyła, ale nieszczęścia trapiły rodzinę dalej. – Kiedyś w nocy przyszli do nas partyzanci. Wołali: “otwórzcie, albo spalimy wam dom”. Ja spałem w kuchni, to ja im otwarłem drzwi. Chcieli jedzenie. Mama wyniosła im stolik na pole, a tata przyniósł mleko i chleb. Ktoś podkablował ojca. UB zamknęło go w więzieniu na 2,5 roku – wspomina. Do więzienia aż na 3 lata trafiła także siostra Wojciecha – Helena, która była już pełnoletnia. – Za to, że nie dała znać, że przyszli partyzanci. UB wzięło ją prosto z wesela u kuzyna – łzy same cisną się do oczu panu Wojciechowi na to wspomnienie. Jakby nieszczęść było mało, to starszego brata zabrali do odgruzowywania Warszawy, został junakiem. – W domu został Andrzejek, ja i Franek – dziecko jeszcze w poduszce. Chłopcy musieli szybko dorosnąć i zastąpić ojca na gazdówce. – Ja umiałem konia zaprzęgnąć, orać w polu, jeździłem z drzewem do tartaku w Nowym Targu – wspomina. – Ja byłem mały, koń duży. Mama podstawiała mi stołek, żebym mógł chomąto zarzucić – opowiada.
Do koni zawsze miał dryg, ale szczególnie zapamiętał Kasztana. – To był więcej niż koń, to był prawdziwy przyjaciel, z ręki mi jadł – wspomina.
Do szkoły Wojciech nie chodził chętnie. – Inne dzieci wołały za mną i braćmi, że jesteśmy bandziory, że tata nasz pomagał partyzantom – tłumaczy powody tej niechęci.
Skończył 7 klas podstawówki, potem poszedł na praktykę kuśnierską do kuzyna. Tam nauczył się fachu. – Czasy dla kuśnierzy były ciężkie. Milicja nas okropnie goniła – kuśnierzy i masarzy – podkreśla. Milicjanci wpadali do zakładu, zabierali skóry, kuzyn niczego nie mógł się dorobić.
W 1959 r. Wojciecha zabrali do wojska, stamtąd trafił na pół roku do Ostródy, gdzie skończył szkołę samochodową, zrobił prawo jazdy. Po powrocie znalazł pracę w dużym zakładzie kuśnierskim w Starym Sączu.
– Szybko skusiła mnie żeniacka – wspomina. W sobotę przyjeżdżał do rodzinnej wsi, jeździł do Czorsztyna na dancingi. Tam sobie wypatrzył Teresę – atrakcyjną – jak podkreśla – dziewczynę. Przyjeżdżał motorem – najpierw jawą, potem MZ-etką.
Wesele było duże, na 100 osób. Bawili się w domu strażaka w Kluszkowcach, przygrywała cygańska kapela. A po ślubie on wrócił do pracy w Starym Sączu, Teresa została w Kluszkowcach. Była tkaczką kilimów, pracowała w słynnym zakładzie pani Koseckiej w Czorsztynie. Jednocześnie budowali dom, który stanął w Kluszkowcach w 1964 r. Cztery lata później Wojciech wrócił ze Starego Sącza i w domu otworzył zakład renowacji kożuchów. Żona obok niego miała pracownię kilimów. – U mnie praca zawsze była ważna. Na wczasy nigdy nie wyjeżdżałem – podkreśla. Nad morzem był 2 razy, ale nie po to, by odpocząć. Raz na przysiędze syna, a raz, żeby mu coś w Gdyni załatwić. Nawet jak poleciał do Ameryki odwiedzić siostrę w Chicago i pozwiedzać, długo bez pracy nie wytrzymał. Był tylko 3 miesiące, ale na kontraktorce trochę popracował. – Lot samolotem to było duże przeżycie, Amerykę było dobrze zobaczyć, ale tak, żeby tam zostać, to szczerze powiem – nie chciałbym – mówi.
Z sentymentem wspomina paczki, które jeszcze w dzieciństwie przychodziły od ciotki z Ameryki. W paczce były garnitury, które mama mu zmniejszała, guma do żucia i mleko w proszku, którego zapach zapamiętał na całe życie.
Dzięki ciężkiej pracy Kowalczyków rodzinie powodziło się dobrze. Pierwszy we wsi miał samochód. Kupił od szwagra Fiata 128 przywiezionego z Libii. To był początek lat 70. U Kowalczyków pojawił się pierwszy we wsi porządny kolorowy telewizor.
Wszystko przerwała choroba. Silny udar w 2006 r. spowodował paraliż. Pan Wojciech na nowo musiał się nauczyć chodzić. Kolejne nieszczęście przyszło 6 lat później – przewrócił się i złamał nogę w biodrze. Już na nogi nigdy nie stanął. W 2016 r. przyszedł kolejny udar. Potem zmarła żona. Gdy trafił do DPS-u w Zaskalu, w domu został sam syn, który w lutym zeszłego roku zginął w wybuchu gazu. Panu Władysławowi znowu oczy robią się wilgotne. – Gdybym był w domu, do tej tragedii by nie doszło – mówi cicho.
Zapytany o marzenia, długo się zastanawia. – Chciałbym jeszcze raz zobaczyć morze – wyjawia w końcu. – Gdybym był zdrowy, pojechałbym nad morze i zjadłbym wędzonego łososia – precyzuje.

tekst: © Beata Zalot
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org