Scroll Top

Sebastian Kania

Żywot człowieka robotnego

J

ak mi ktoś mówi, że nie ma co robić, to mnie śmiech bierze. Robota jest zawsze, choćby podwórko pozamiatać – twierdzi stanowczo Sebastian Kania, twardy jak skała góral z Łapszanki.
– Panie Sebastianie, mamy do pogadania – w słuchawce zapada wymowna cisza. Rozmówca intensywnie analizuje własny kalendarz. – Ale kiedy by my się mogli spotkać? – pyta bardziej sam siebie, zupełnie jak lekarz specjalista, który “na fundusz” ma najbliższe wolne terminy latem 2022 roku… – Może w sobotę, ale przed południem. Postaram się być w domu, ale nie obiecuję… – potwierdza wreszcie… warunkowo.
Co sprawia, że ten sympatyczny, szczuplutki starszy pan, dobiegający osiemdziesiątki, w nieodłącznym kapelusiku i o ujmującym uśmiechu – ma kalendarz wypełniony od świtu do nocy niczym premier rządu, bądź właściciel Facebooka?
– Wczoraj na ten przykład z synem do lasu pojechaliśmy. Nacięliśmy buka. Teraz to już drewna nie sprzedasz, ale twarde “gnotki” się do palenia nadają. Mam tu nacięte z zeszłego roku, to już się do pieca nadają. A to, co żeśmy wczoraj nacięli – będą na następna zimę. Roboty z tym kupa. Trzeba poprzecinać, poszczypać, poukładać. Samo się nie zrobi – tłumaczy gospodarz, bujając się na przydomowej huśtawce i mrużąc oczy w promieniach nachalnego słoneczka.
Pogoda tej jesieni wyjątkowo łaskawa, dlatego trzeba szanować każdy słoneczny dzień. No i z tej właśnie przyczyny czas na udzielanie wywiadów ma Sebastian drastycznie ograniczony.
– Jak ci się chce robić, to robotę zawsze znajdziesz. Jak mi ktoś mówi, że nie ma co robić, to mnie śmiech bierze. Robota jest zawsze, choćby podwórko pozamiatać – streszcza swoją życiową filozofię dobrotliwy starszy pan.

Całe swe życie Sebastian spędził w Łapszach, poza pięcioma pamiętnymi latami, gdy się za juhasa najmował i całe letnie sezony spędzał na wypasie w Bieszczadach. Strasznie miło się góralowi z Łapszanaki te czasy, przeżyte w okolicy Ustrzyk i Wetliny, wspomina.
– Tak naprawdę, to na początku nie wiedziałem gdzie jadę. Baca szukał juhasów, to się zatrudniłem. Krzywdy nie miałem – baca był przystępny chłop. Co się należało, wypłacał i jeszcze premie dawał.
W połowie lat sześćdziesiątych Bieszczady były naprawdę dzikie. Pełne wymarłych wiosek, zarastających lasem – pamiątki wielkich wysiedleń z końca lat 40. w ramach akcji “Wisła”. Wśród fundamentów opuszczonych gospodarstw żyły tylko żmije, a jedynym odgłosem, dobiegającym z gwarnych niegdyś miejscowości, było wycie wilków.
Sebastian miał pod opieką stado 500 albo i 800 owiec. Roboty było z nimi co niemiara. Kierdla nie można było spuścić z oka ani na chwilę. Bo zaraz zbliżały się do owiec bure rabusie. Wilki atakowały w biały dzień, były śmiałe, niczego się nie bały.
– Co tam wilków było… – Sebastian przymyka oczy, by przywołać we wspomnieniach widok zielonych połonin. – Chodziły gromadnie, po 5, 7 sztuk. Czy się baliśmy? A pewnie. Nieraz jak człowiek szedł nocą i spotkał wilka na środku drogi, to trza go było bokiem obchodzić, bo się nie usunął. Takie śmiałe były. A jak się zaczynały między sobą gryźć, to taki straszny jazgot panował, że aż się włos na karku jeżył.
Kiedyś w środku nocy Sebastiana dziwny jazgot z głębokiego snu wyrwał. Góral nie był jeszcze za dobrze z wilkami obeznany. Hałas, dobiegający z lasu, bardziej krzyki dzieci przypominał, niż odgłosy wilczej watahy.
– Wyleciałem z łóżka i pierwsza myśl, co mi do głowy przyszła, że pewnie jaka wycieczka z małymi dziećmi pobłądziła i że drogi szukają. To myślę, pokieruję ich, bo do najbliższej uczęszczanej drogi mieli około 14 kilometrów. Poleciałem w kierunku skąd dochodziły odgłosy, takim starym bukowym lasem. Patrzę, a tu na polanie w świetle księżyca wilki się wściekle gryzą. Po cichutku się wycofałem, modląc się tylko, żeby mnie nie zeżarły. Pietra to człowiek strasznego miał…
W dzikich Bieszczadach nie zawsze w konfrontacji z wilkami człowiek był na straconej pozycji. Jednemu z baców bure drapieżniki szczególnie dokuczały. Gdy zabiły wielkiego, zarodowego barana – miarka się przebrała. Baca zadzwonił, gdzie trzeba i nazajutrz w bacówce zameldował się myśliwy. Trzy dni i trzy noce czatował przy doczesnych szczątkach zarżniętego przez wilki barana, ale się w końcu doczekał. Udało się, że wilka myśliwy zastrzelił. Dostał za to strzelec ogromną nagrodę. Premia wynosiła aż 2 tysiące ówczesnych złotych – to dobra miesięczna pensja była.
– Powieźli wilka do Lutowisk. Jak go zważyli, to miał z 80 kilo. Ogromny stary basior. Polował samotnie, bo go ponoć wataha odtrąciła. Dlatego taki uparty na owce był – podsumowuje gorzko Sebastian.
Innym razem Sebastianową bieszczadzką bacówkę jeszcze straszniejszy drapieżnik nawiedził – niedźwiedź. – Szkodnik francowaty – góral z Łapszanki ma do dziś “w temacie miśków” gruntowaną opinię.
Tamtego lata Sebastian pasał owce w miejscu, gdzie dawniej duża ukraińska miejscowość była. Ponoć liczyła 700 numerów. Z tego dawnego osiedla została tylko jedna zasiedlona chałupa. Mieszkała tam kobieta z córką i zięciem. Gazdówkę prowadzili, hodowali byki. Górale pomagali bieszczadnikom ten inwentarz na skup odprowadzić.
– Kiedyś ich miś odwiedził. Zabił byczka, takiego pod 500 kilo, i z dwieście metrów od chałupy ścierwoodciągnął. Próbowaliśmy go przepłoszyć, ale się nas nie bał. Jak podchodziliśmy, to darń darł i w nas rzucał. Żartów nie było. Parę godzin się nad tym zabitym bykiem pastwił, zanim wyruszył w dalszą drogę. Ale widocznie mu wołowina zasmakowała, bo na drugi dzień odwiedził odległe o 20 kilometrów Państwowe Gospodarstwo Rolne w Polanach. W biały dzień wszedł do obory i zabił 11 zarodowych jałówek…

Wspomnienia o Bieszczadach są w pamięci Sebastianowej ciągle żywe, choć połonin nie oglądał od z górą czterdziestu lat. Z drugiej strony, teraz rodzinna Łapszanka coraz częściej bieszczadzką dzicz przypomina. No, przynajmniej w kwestii wilków. Niedawno samotny osobnik wieś regularnie nawiedzał. Było to niedługo przed wykopkami. Ludzie przy polach psy wiązali, by ziemniaczane uprawy przed dzikami uchronić. Dla wielu czworonożnych strażników to stróżowanie tragicznie się zakończyło.
– Wierzyć się nie chciało, że wilk nie dość że psa zabije – to jeszcze go pożre w całości – zachodzi w głowę Sebastian. – Wilk się wkrótce tak rozbisurmanił, że potrafił się do domostw zakradać i psy od budy zabierać. Tych psów niesamowicie dużo poginęło – konkluduje smutno.

Po powrocie z Bieszczad Sebastian poszedł w kamasze, a po wyjściu z wojska postanowił się ustatkować. – Za babami to mi się daleko latać nie chciało – uśmiecha się, mrugając porozumiewawczo. Swoją ślubną Stefanię Sebastian wypatrzył zaledwie 300 metrów od rodzinnego domu. Pożenili się w 1966 roku. Dochowali się 4 dzieci – dwóch synów i dwóch córek. – Wnuków jest też sporo, nawet nie powiem ilu, bo to trza by policzyć. Jedna córka w Dursztynie siedzi, a druga jest w Łapszance na dole ożeniona. Syn mieszka za miedzą, a drugi razem z nami siedzi – tłumaczy pan Sebastian.

Jak się żyje w Łapszance? Sebastian nie narzeka, choć życie w zagubionej wśród spiskich gór wiosce nigdy łatwe nie było. Droga się w Łapszach kończyła, a prąd do wsi dopiero w 1968 dociągnęli. Niedługo po elektryfikacji nastał prawdziwy boom w budowlance. Każdy chciał mieć chałupę murowaną. Traf chciał, że się właśnie wtedy Sebastian budowlanką zajmował. Roboty miał co niemiara. Gdy się dziś po wsi rozejrzy, to prawie przy każdej gazdówce coś komuś zbudował. Trochę też drzewem handlował, no i zawsze się jakąś “gadzinę” chowało. Owce na skupach szły w dobrej cenie. Tak samo wełnę skupowali, a za skórkę baranią to się konkretną “walutę” inkasowało. Dziś już z gazdówki – choćby pękł – nie wyżyje. Zresztą Sebastian nigdy zbyt dużych potrzeb nie miał. Drogi we wsi nie było, to i samochód nie był potrzebny. Pan Sebastian nawet prawa jazdy na auto nie robił, tylko na motor ma uprawnienia. Pół życia na dwóch kółkach przejeździł. Nawet w zimie. Zresztą do dziś w szopce skuterek stoi. Jak piękna pogoda, to się Sebastian i do Nowego Targu w interesach albo na zakupy wyprawi. Ale auto to by się teraz już przydało…

Tak się przez całe życie Sebastian zżył ze swą Łapszanką, że go w wielki świat nie ciągnęło. Za granicę nie wyjeżdżał, no chyba że na Słowację. Tam ma Sebastian sporo rodziny. Dawniej ludzie ze Spiszu za chlebem bardzo często w stronę Bratysławy emigrowali. Prawie całe rodzeństwo Sebastianowego ojca po słowackiej stronie osiadło. – Mam tam kuzynów co niemiara, ale niektórych to nigdy w życiu nie widziałem. Mnie się tam zawsze w Polsce najbardziej widziało – znów się uśmiecha pogodny starszy pan.

tekst: © Marek Kalinowski
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org