Scroll Top

Kazimierz Bobak Mikołajek

Koczownicze życie miałem

A
wypełnione było pracą w bacówce na Polanie Pisanej i na gospodarstwie w Zębie. – Kiedyś to nawet pole się kupowało za owczą wełnę, a dziś nic nie jest warta – wspomina Kazimierz Bobak Mikołajek.
Pochodzi z Zębu, ale urodził się w Chochołowie, bo dziadkowie ze strony matki mieli majątki i tam przeniósł się jego ojciec Józef. – Tato był 7 lat w wojsku, a jak przyszła wojna, zabrali go do niewoli i 3 lata go nie było. Mój stryk Michał, najstarszy brat ojca, przychodził pomagać mamie w gospodarstwie. Miałem 3 lata i zacząłem mówić do niego tata, bo nawet był do niego podobny. I on mnie wtedy zabrał do siebie do Zębu, bo jego dzieci jedno po drugim umierały – wspomina Kazimierz Bobak o przydomku Mikołajek, który został po prapradziadkach. – Ktoś miał na imię Mikołaj, więc zaczęli mówić Mikołajki, i tak zostało do dziś – tłumaczy.
Młody Kazik tak się zadomowił u stryja, że nie chciał wracać do Chochołowa, chociaż w Zębie miał wiele obowiązków, a stryjenka była bardzo surowa i nie jeden raz wygarbowała mu skórę. – To był diabeł, nie baba – żartuje pan Kazimierz, który równocześnie podkreśla, że stryj – w przeciwieństwie do swojej żony – był łagodnym człowiekiem i nie chciał puścić chłopca do rodzinnego domu.
– Jak przyjechałem do stryka, to już goniłem po gospodarstwie, a jak nabrałem trochę wprawy, to na początek pilnowałem kurcząt. Kiedyś jedno porwała mi wrona. Skończyło się to tym, że dostałem miotłą od stryjenki – opowiada historię, która wryła się w pamięć. Zapamiętał też takie zdarzenie: – Miałem wtedy 9 lat. Z Polany Pisanej, gdzie stryj bacował, przywieźli mleko i śmietanę. Musiałem robić masło, a kiernicki były wielkie. Był późny wieczór, przysnęło mi się i kiernicka się przewróciła. Stryjenka mnie zbiła i zamknęła w piwnicy. Moje wołanie usłyszał sąsiad i wypuścił mnie. Gdy jako jedenastolatek nie wytrzymał humorów stryjenki, postawił uciec do stryka na bacówkę. Drogę na Polanę Pisaną chłopiec znał dobrze, bo bywał tam od dziecka. – Wtedy Ruscy pilnowali granic. Przyłapali mnie koło kapliczki zbójnickiej w Dolinie Kościeliskiej. Powiedziałem, że idę ku stryjowi na bacówkę. Było już ciemno. Błyskały świętojańskie robaczki. Na drugi dzień stryj poszedł ze mną do Zębu i ochrzanił stryjenkę – wspomina.

Polana Pisana. U stóp Organów stały szałasy Bobaków, w których gospodarzyli Michał i Franciszek, stryjowie Kazimierza, który po nich przejął halną gospodarkę pasterską i przez 9 lat, do 1966 r. był bacą.
Pasaniem owiec zajmował się też w Zębie, gdy chodził do szkoły. W wakacje przeprowadzał się na Polanę Pisaną. – Dziadek pasł owce przy domu. Zaraz po lekcjach zostawiałem torbę w domu, coś zjadłem i szedłem mu pomagać – wspomina. – Na polanie pasłem razem z pasterzami. Musiałem pilnować zwierząt, żeby nie przeszły przez potok. A jak przyszedł lipiec, to stryjek szedł do Zębu kosić trawę, a ja musiałem doić 8 krów – podkreśla.
Kazimierz Bobak znał każde miejsce w pobliżu Polany Pisanej. – W każdą dziurę się wlazło. A była taka dziura, do której wrzucaliśmy z pasterzami kamienie. Odgłos był taki, jak w studni. Okazało, że to jest grota pod Czarną Turnią, którą po prostu odkryliśmy. Później stale chodzili tam grotołazi – opowiada. Pobliskie groty, których nie brakuje w tym rejonie Doliny Kościeliskiej, nie stanowiły żadnej tajemnicy dla chłopaków pasących tam owce. – Ciągle z chłopczyskami z Dzianisza chodziliśmy do jaskiń Mylnej czy Raptawickiej. Cieszyły nas różne zakątki, a żeby nie pobłądzić i wrócić tą sama drogą, robiliśmy znaki – wspomina chłopięce lata.

Kazimierz Bobak miał 31 lat, gdy się ożenił. To był koniec bacowania. Owce dawał na wypas do Jaworek lub w Bieszczady. Musiał zająć się gospodarką w Zębie i dziećmi, zapracować na rodzinę. – Pobraliśmy się w 1967 r., po dwóch miesiącach bliższej znajomości, i jest nam dobrze ze sobą już ponad 50 lat – mówi żona Helena. Bobakowie wychowali czwórkę dzieci – trzech synów, z których najstarszy Adam niedawno zmarł, i córkę. Andrzej jest w USA, Jacek w Szwecji, a najmłodsza Basia została pod Tatrami. – Dochowaliśmy się nawet prawnuka – cieszy się pani Helena.
Kazimierz Bobak miał sporą gospodarkę i dużo lasu pod Gubałówką. Hodował owce, krowy i drobne zwierzęta domowe. Nie mogło też zabraknąć konia. Po kątach chowały się koty, a całego dobytku zawsze pilnowały psy. – Dzisiaj już nie ma zwierząt, poza psem i kotami, bo każde z dzieci ma swoje zajęcia – mówi pan Kazimierz, który imał się różnych prac w swoim życiu. Sam się do nich przyuczał. Nauczył się stolarki – szalował, robił meble do swojego mieszkania, rozbudował dom. – Mikołajki byli cieślami. Tata robił bednarskie sprzęty, między innymi puciery i gielety na bacówki. Stryjek Wincek był rzeźbiarzem, robił czerpaki – wymienia. Kazimierz zajmował się też ciesielką. To bardzo ciężka praca, więc po kilku latach ją zostawił i zajął się blacharką. Przez 30 lat krył dachy. Jak przyszły sianokosy lub żniwa, musiał być w domu, chociaż czasami się zdarzało, że wyschnięte siano lub snopki zboża przywoził w nocy.
Na jeden sezon pojechał w Bieszczady na wypas. Było to w 1988 r. Koło Kalnicy baca z Cichego miał 900 owiec. Ser oddawali do mleczarni w Rymanowie.
Jesienią strzygł owce, ale dawniej był popyt na wełnę. – Kiedyś to nawet pole się kupowało za wełnę. Jechało się na jarmark do Nowego Targu, wzięło się worek wełny. Wszystko zeszło – wspomina pan Kazimierz. – Wełnę przędła babka albo moja mama w Chochołowie – dodaje. Jagnięta zawsze chowały się przy domu, nawet czasem wchodziły do izby. Dzieci karmiły je mlekiem z butelki. – Owce to cukierki wyciągały mężowi z kieszeni, bo wiedziały, że zawsze je tam ma – dorzuca pani Helena.
Kazimierz Bobak wspomina dawne życie w Zębie, kiedy trzymało się nocne warty. – Chodziło się we dwie osoby. Nie było zbyt wielu incydentów, ale trzeba było pilnować, żeby nie było jakichś kradzieży. Ten, kto trzymał wartę, musiał zameldować się u sołtysa albo u osoby, która była wyznaczona do tego celu – opowiada.
Gdy syn się ożenił i wyjechał do USA, przez 5 lat Bobakowie więcej przebywali w Ameryce niż w Zębie, bo zobowiązali się wychowywać wnuki. – Od 2 lat już nigdzie nie jeździmy, ale mąż mimo wielu chorób, jakie przeszedł w życiu, nie może usiedzieć w domu. Pomaga zięciowi, który ma firmę budowlaną. Nawet jak chodził o kuli przed operacją biodra, to coś na budowie robił. A jak trochę poleży, to trudno z nim wytrzymać, bo dopiero wtedy wszystko go boli. Wstaje, żeby się czymś zająć. A jak już wyjdzie na pole, to znika na cały dzień – zdradza żona.
– Mam już 82 lata. To moje życie było takie koczownicze – kończy Kazimierz Bobak, który wciąż tryska humorem i zaskakuje świetną formą.

tekst: © Jolanta Flach
foto: © Bartłomiej Jurecki

Fotografie prezentowane na tej stronie są chronione prawem autorskim. W razie zainteresowania proszę o kontakt.

2018 © Copyrights Bartłomiej Jurecki
Website design by britanniaweb.co.uk with a support of lovePoland.org